piątek, 19 kwietnia, 2024

SANDACZ NA TROLING

Jezioro jest rozległe, ale bardzo płytkie (maksymalna głębokość wynosi 7 m), okrągłe jak miska i bardzo zamulone. Pod wodą, korzystając z echosondy, odnalazłem trzy wzniesienia, ale tylko jedno z nich można nazwać górką. W zasadzie jest to podwodny wał o długości około 200 m, wznoszący się do wysokości dwóch metrów poniżej lustra wody i dzielący jezioro na część płytką i głęboką.

Ten podwodny wał jest jedynym miejscem, gdzie na dnie leży żwir oraz kilka dużych kamieni. Dwa pozostałe wzniesienia są dużo mniejsze i nie tak wysokie. Znajdują się mniej więcej pośrodku głębszej misy i są od siebie odległe o 70 m. Jest nad nimi cztery metry wody, ich stoki opadają łagodnie i są zarośnięte. Trochę innych zawad jest jeszcze tylko przy brzegu (zatopione krzaki i resztki zatopionych pomostów).

W sumie jezioro jest mało urozmaicone, lecz żyje w nim sporo sandaczy, które w mętnej, niemal cały rok kwitnącej wodzie znalazły dobre warunki i wyparły szczupaki. Sandacze łowię głównie na trolling. Tutaj ta metoda okazała się dużo skuteczniejsza od spiningu. Pozwala stosunkowo szybko namierzyć ryby, które w zasadzie nie mają stałych kryjówek i żerowisk, więc ciągle zmieniają swe stanowiska. Moją przynętą są wyłącznie woblery. Nic specjalnego, klasyczne trociówki krajowych producentów. Zanurzają się wystarczająco głęboko (3 – 4 m), więc nie muszę ich dociążać. Jeżeli wyczuwam, że przynęta uderza o dno, zakładam egzemplarz schodzący trochę płycej. Sandacze żerują w toni (właśnie w takim czasie łowi się je na trolling), więc wystarczy, że przynęta płynie dwa – trzy metry nad dnem.

Używam wędziska o długości 2,1 m i ciężarze wyrzutu do 40 g. Krótki, sztywny kij podczas brania tylko nieznacznie się ugina, potem natychmiast prostuje i samoczynnie podcina rybę (łowiąc parabolikiem miałem z zacięciem duże kłopoty). Na kołowrotek zakładam żyłkę o średnicy 0,30 mm. Jest lepsza od plecionki, bo gdy hamulec kołowrotka ustawię na granicy jej wytrzymałości, nie muszę się obawiać, że na zaczepie lub przy niespodziewanym ataku dużej ryby wędka mi się złamie. Przynętę wypuszczam na odległość około 30 metrów. To wystarcza, żeby nieobciążony wobler dostatecznie się zanurzył. Wędkę wkładam w uchwyt z plastykowej rurki przytwierdzony do burty łodzi. Jest w zasięgu ręki, a przy tym lekko odchylony w bok, zatem wiosłując (silnika nie używam), mogę swobodnie obserwować szczytówkę. Łódką poruszam się z prędkością 2 – 3 km/godz. Gdy jezioro jest spokojne, przynętę ciągnę w obu kierunkach, przy dużej fali tylko pod wiatr. To konieczne, żeby żyłka była stale naprężona, a zacięcie udane.

Na moim jeziorze nie sposób przewidzieć (przynajmniej ja nie potrafię), gdzie tego dnia będą sandacze. Nierzadko spotykam je nad mulistym dnem bez żadnych zawad. Dlatego na początku opływam jezioro wzdłuż i wszerz, potem ograniczam się do tych miejsc, gdzie miałem pobicia. Zaznaczam je styropianowymi pływakami uwiązanymi do linki z ciężarkiem. Biały punkt jest dobrze widoczny, nie pozwala się zgubić przy kolejnym nawrocie. Sporządziłem też prostą mapkę jeziora i zaznaczyłem na niej miejsca, gdzie się z sandaczami często spotykałem. Prawie zawsze mam brania na krańcach mniejszych wzniesień i w siodle pomiędzy nimi. Bankowym łowiskiem jest również podwodny wał. Te miejsca obławiam ciągnąc przynętę wzdłuż stoku, co wymaga zmiany kierunku. Zakręty biorę po dużym łuku, żeby przynęta nie wpłynęła na górkę, bo mogłaby tam zagarnąć rośliny lub zaczepić o kamienie. Podczas skrętu żyłka lekko się luzuje, wobler wypływa do góry i wykłada się na bok. Po chwili dostaje przyspieszenia i wpada w intensywne drgania. Taka nagła zmiana prowokuje drapieżnika do ataku.

W czerwcu, a potem przez całe lato, sandacze lepiej biorą wieczorem niż rano. Szczyt ich aktywności przypada zazwyczaj na czas, gdy słońce chowa się za horyzont, i trwa jeszcze około godziny po zachodzie. Rankami sandacze są aktywne bardzo krótko przed świtem. O zmierzchu na szczytówkę wędki zakładam świetlik. To pozwala mi kontrolować położenie woblera i dostrzec moment brania. Połowom sprzyja umiarkowany wiatr i spokojna tafla jeziora.
Sandacz do 1,5 kg po zacięciu natychmiast wychodzi na wierzch, więc jeżeli wędkuję z kolegą, nie ma potrzeby zatrzymywać łodzi. Wystarczy nieco zwolnić, żeby go wyholować. Ma to sens, bo ryby polują w grupie i po chwili w tym samym miejscu można się spodziewać brania na drugiej wędce. Jeżeli zacięty sandacz uparcie trzyma się dna, to znak, że na haczyku mamy sporą sztukę. Trzeba stanąć, zwinąć drugą wędkę i dopiero wtedy przystąpić do holowania. Sandacz o wadze 5 kg ciągnie do dna tak mocno, że utrzymanie łodzi na kursie jest niemożliwe i grozi zerwaniem żyłki. Po chwili zaczyna się majestatyczne chodzenie, raz w jedną, raz w drugą stronę.

Łowienie sandaczy na trolling nie jest trudne. Przydaje się trochę wyobraźni, systematyczności i dużo cierpliwości. Tak samo, jak przy spiningowaniu.

Robert Surmacz

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

- Advertisment -

Most Popular

Recent Comments