piątek, 13 czerwca, 2025

WIOSENNA WODA

Dobrą na nie przynętą, a zarazem zanętą, jest zwykły chleb. Kromka lub większy kawałek chleba rzucony na wodę unosi się długo na powierzchni, a odrywające się kruszyny  znakomicie wabią ryby… Życie w jeziorach i rzekach odradza się od brzegu. Tu zaczyna przenikać najwięcej światła i woda najszybciej się nagrzewa. Ryby, czując idące z góry ciepło, wpływają na płytkie miejsca. Przy trzcinach, na łagodnie opadających stokach, fragmentach zalanego brzegu, w okolicach ujść strumieni lub kanałów można złowić pierwsze płocie, wzdręgi i okonie.

PŁOCIE
Każdego roku sezon rozpoczynam na płytkim, zamulonym jeziorze. Tam najszybciej puszcza lód i najszybciej zaczynają brać ryby. Jezioro jest jednak opanowane przez drobnicę. Aby uniknąć ich natrętnego towarzystwa, stosuję zanętę leszczową, która nie zamyka drogi do łowienia innych ryb karpiowatych, w tym oczywiście najbardziej mnie interesujących dużych płoci. Na dzień wędkowania szykuję sobie około trzech kilogramów zanęty, którą komponuję z gotowych składników, dostępnych w sklepach wędkarskich:
1/2 kg  Bream
van den Eynde,
1/2 kg  makuchu
kukurydzianego,
1 op. prażonych i mielonych konopi,
1/2 kg zmielonych biszkoptów.


Składniki dokładnie mieszam, potem dodaję wypełniacz (2 kg najtańszej bazy) oraz 2 – 4 garście przesianego torfu, który zanętę spulchnia oraz  barwi  na brunatny kolor dna. Mieszam jeszcze raz i nawilżam wodą. Po półgodzinie zanętę zwilżam ponownie, gdyż jej składniki mocno „piją” wodę. Po przesianiu przez sito dokładam pół litra białych robaczków zanętowych i dwie garście drobnej, żywej lub mrożonej ochotki. Podczas wędkowania zanętę w razie potrzeby polewam wodą, aby nie zgęstniała i cały czas była sypka. Na początek wrzucam tylko 5 – 6 kul wielkości kurzego jajka. Ta ilość wystarczy do zwabienia ryb, ale ich nie nakarmi. W trakcie łowienia donęcam kulami wielkości piłeczki do ping-ponga.

Wędkuję tyczką o długości 11 metrów z wewnętrznym amortyzatorem gumowym. Dzięki tej asekuracji mogę sobie poradzić z grubszą rybą. Na haczyk nakładam pojedynczego robaczka. Wiosną dwa robaki, nawet pinki, są przynętą zbyt dużą. Płocie ją tylko skubią (bo połknąć nie mogą), a to  prowadzi do wielu pustych zacięć. Przy mizernych braniach zakładam na haczyk 3 – 4 ochotki. Cały czas przynętą operuję przy dnie, gdzie przebywają największe ryby. Często też uciekam się do prowokacji, delikatnie  unosząc i przeciągając zestaw po łowisku.


Dobrą na nie przynętą, a zarazem zanętą, jest zwykły chleb. Kromka lub większy kawałek chleba rzucony na wodę unosi się długo na powierzchni, a odrywające się kruszyny  znakomicie wabią ryby. Należy jednak uważać, żeby wiatr lub prąd nie wyprowadził dryfującej po powierzchni zanęty poza nasze stanowisko, bo w ślad za nią pójdzie żerujące stado.
Na haczyk zakładam rwane kawałeczki chleba wraz ze skórką, przez którą przebijam grot haczyka. Miękisz bez skórki szybko w wodzie pęcznieje, odrywa się od haczyka i tonie.        


Łowić można bez spławika, kładąc przynętę na wodzie i obserwując brania na żyłce. Jednak nie obciążonym zestawem trudno daleko rzucić, a duże wzdręgi są ostrożne i rzadko udaje się je zwabić w pobliże wędki. Sprawę załatwia nietypowy spławik, który zarazem pełni funkcję ciężarka i sygnalizatora brań. Ze spławika samogruntującego (biorę do tego uszkodzony lub poświęcam nowy) usuwam antenkę, a na jej miejsce wklejam uszko z drutu do przewleczenia żyłki. Zestaw z takim spławikiem mogę rzucić daleko, nawet pod wiatr, który wiosną często towarzyszy nam podczas łowienia ryb. Brania wzdręg rozpoznaję po wyłożeniu lub prowadzeniu spławika.


Kiedy wzdręgi dobrze żerują, na haczyk można założyć białe robaki. Poznałem kiedyś wędkarza, starego Mazura, który łowił “krasnopióry” tylko na małe rybki. Pływał na drewnianym czułnie i obserwował wodę. Pomimo że dobrze znał rewiry “każdego dnia pływają inaczej” – mówił. Kiedy dostrzegł pod powierzchnią grube złote cielska, rzucał w to miejsce rozmoczone skórki chleba, a chwilę później zestaw ze spławikiem z naturalnej trzciny i trzycentymetrowym wylęgiem na haczyku. “Największym wrogiem jest dla mnie wiatr” – tak mówił o łowieniu tłuściutkich, czasami nawet kilogramowych wzdręg.


OKOŃ

Gdy tylko zejdzie kra i rzeka się oczyści, wybieram się na okonie.
Te drapieżniki w małych grupkach patrolują najchętniej spokojne zatoki, przybrzeżne zarośla, partie zalanego brzegu. Są – jak zwykle – także w pobliżu zatopionych drzew i krzaków oraz na płytkich, zarośniętych łachach w nurcie rzeki. Trzeba nieraz rzucić daleko, więc na wędrówkę wzdłuż rzeki za okoniami zabieram ze sobą 4-metrowy teleskop z lekkim  kołowrotkiem. Spławik to mała, 2-gramowa bombka. Żyłka „osiemnastka”, na przyponie „czternastka”, haczyk z krótkim trzonkiem nr 10. Przynętą są wyłącznie czerwone robaczki.


Łowiąc wzdłuż brzegu, wędkę zarzucam kilka metrów pod prąd, tuż za pas  zielska, i prowadzę spławik równolegle do brzegu. Obciążenie rozkładam tak, aby zestaw spływał wolniej od nurtu. Główne (łezka) lokuję w połowie gruntu, a pośrodku 30-centymetrowego przyponu zaciskam niewielką śrucinę, która czerwonego robaczka trzyma około 5 centymetrów nad dnem. Cały czas kontroluję spływ zestawu. W wirach i wstecznych prądach pozwalam spławikowi długo kołować, a na powolnych odcinkach daję luz. Wjeżdżam również przynętą w prześwity pomiędzy roślinami – w oczka i rowki wolnej wody.

Szukając okoni pod krzakami zmieniam taktykę. Łowię zestawem przegruntowanym. Obciążenie skupiam nad przyponem. Przynętę wlokę po dnie, podciągając do siebie i puszczając zestaw swobodnie z prądem. Na spokojnej wodzie robaka podciągam skokami, przerywając to kilkuminutowymi postojami. Ten sposób jest skuteczny zwłaszcza na wypłyceniach daleko wychodzących w wodę oraz łachach, które latem gęsto porastają grążele. Wiosenne okonie nie kapryszą. Jeżeli tylko są, zaraz łapczywie biorą. W ciepłe dni są rozproszone i żerują pod brzegiem. Wtedy trzeba się nachodzić, bo z  jednego stanowiska udaje się wyciągnąć tylko po jednej sztuce. Jeżeli jest zimno, trafiam je tylko na pewnych odcinkach rzeki, przeważnie na łachach, co świadczy o tym, że podczas chłodów okonie grupują się w stada.


WZDRĘGI
Cały rok wzdręgi przebywają najchętniej przy trzcinach lub pomiędzy nimi w wolnych oczkach.
Każdego roku sezon rozpoczynam na płytkim, zamulonym jeziorze. Tam najszybciej puszcza lód i najszybciej zaczynają brać ryby. Jezioro jest jednak opanowane przez drobnicę. Aby uniknąć ich natrętnego towarzystwa, stosuję zanętę leszczową, która nie zamyka drogi do łowienia innych ryb karpiowatych, w tym oczywiście najbardziej mnie interesujących dużych płoci. Na dzień wędkowania szykuję sobie około trzech kilogramów zanęty, którą komponuję z gotowych składników, dostępnych w sklepach wędkarskich:
1/2 kg  Bream
van den Eynde,
1/2 kg  makuchu
kukurydzianego,
1 op. prażonych i mielonych konopi,
1/2 kg zmielonych biszkoptów.


Składniki dokładnie mieszam, potem dodaję wypełniacz (2 kg najtańszej bazy) oraz 2 – 4 garście przesianego torfu, który zanętę spulchnia oraz  barwi  na brunatny kolor dna. Mieszam jeszcze raz i nawilżam wodą. Po półgodzinie zanętę zwilżam ponownie, gdyż jej składniki mocno „piją” wodę. Po przesianiu przez sito dokładam pół litra białych robaczków zanętowych i dwie garście drobnej, żywej lub mrożonej ochotki. Podczas wędkowania zanętę w razie potrzeby polewam wodą, aby nie zgęstniała i cały czas była sypka. Na początek wrzucam tylko 5 – 6 kul wielkości kurzego jajka. Ta ilość wystarczy do zwabienia ryb, ale ich nie nakarmi. W trakcie łowienia donęcam kulami wielkości piłeczki do ping-ponga.

Wędkuję tyczką o długości 11 metrów z wewnętrznym amortyzatorem gumowym. Dzięki tej asekuracji mogę sobie poradzić z grubszą rybą. Na haczyk nakładam pojedynczego robaczka. Wiosną dwa robaki, nawet pinki, są przynętą zbyt dużą. Płocie ją tylko skubią (bo połknąć nie mogą), a to  prowadzi do wielu pustych zacięć. Przy mizernych braniach zakładam na haczyk 3 – 4 ochotki. Cały czas przynętą operuję przy dnie, gdzie przebywają największe ryby. Często też uciekam się do prowokacji, delikatnie  unosząc i przeciągając zestaw po łowisku.


 Dobrą na nie przynętą, a zarazem zanętą, jest zwykły chleb. Kromka lub większy kawałek chleba rzucony na wodę unosi się długo na powierzchni, a odrywające się kruszyny  znakomicie wabią ryby. Należy jednak uważać, żeby wiatr lub prąd nie wyprowadził dryfującej po powierzchni zanęty poza nasze stanowisko, bo w ślad za nią pójdzie żerujące stado.


Na haczyk zakładam rwane kawałeczki chleba wraz ze skórką, przez którą przebijam grot haczyka. Miękisz bez skórki szybko w wodzie pęcznieje, odrywa się od haczyka i tonie.        


Łowić można bez spławika, kładąc przynętę na wodzie i obserwując brania na żyłce. Jednak nie obciążonym zestawem trudno daleko rzucić, a duże wzdręgi są ostrożne i rzadko udaje się je zwabić w pobliże wędki. Sprawę załatwia nietypowy spławik, który zarazem pełni funkcję ciężarka i sygnalizatora brań. Ze spławika samogruntującego (biorę do tego uszkodzony lub poświęcam nowy) usuwam antenkę, a na jej miejsce wklejam uszko z drutu do przewleczenia żyłki. Zestaw z takim spławikiem mogę rzucić daleko, nawet pod wiatr, który wiosną często towarzyszy nam podczas łowienia ryb. Brania wzdręg rozpoznaję po wyłożeniu lub prowadzeniu spławika.


Kiedy wzdręgi dobrze żerują, na haczyk można założyć białe robaki. Poznałem kiedyś wędkarza, starego Mazura, który łowił “krasnopióry” tylko na małe rybki. Pływał na drewnianym czułnie i obserwował wodę. Pomimo że dobrze znał rewiry “każdego dnia pływają inaczej” – mówił. Kiedy dostrzegł pod powierzchnią grube złote cielska, rzucał w to miejsce rozmoczone skórki chleba, a chwilę później zestaw ze spławikiem z naturalnej trzciny i trzycentymetrowym wylęgiem na haczyku. “Największym wrogiem jest dla mnie wiatr” – tak mówił o łowieniu tłuściutkich, czasami nawet kilogramowych wzdręg.

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

- Advertisment -

Most Popular

Recent Comments