3 listopada odszedł od nas Witold Kowalczyk, właściciel znanej i cenionej w Europie firmy Relax. Jego zamiłowanie i pasja do wędkowania wszczepione przez rodzica, przerodziła się w zawód, którego efekty dla polskiego i światowego wędkarstwa spiningowego są niebywałe.
To właśnie z jego rąk wyszła bodaj najlepsza na świecie miękka przynęta znana pod nazwą Kopyto. Była efektem ciągłego eksperymentowania na rozlicznych łowiskach i uważnego wsłuchiwanie się w każdą wędkarską uwagę.
Rozbudował firmę Relax w której są takie ilości różnorakich miękkich przynęt, wszystkie z własnych pomysłów, jakimi nie może się poszczycić nikt inny na świecie. To efekt ciężkiej, blisko trzydziestoletniej pracy, która na trwałe wpisana została w najnowszą historię polskiego wędkarstwa.
Słów brak kiedy żegna się przyjaciela. Dziesiątki wspólnych wypraw zbijają się w monolityczną bryłę wspomnień, a z zatartych szczegółów zawsze wyłania się obraz Witka, który żył i postępował tak żeby zawsze wrócić w to samo miejsce do tych samych ludzi. Więc pociechą niech dzisiaj będzie, że ojcowskim przykładem wyedukował syna na następcę.
Przyjaciele
Artykuł ukazał się na łamach „WP” w maju 1999 roku.
Pomysł zastosowania sztucznej, miękkiej przynęty do łowienia ryb jest chyba tak samo stary jak wędkarstwo. Zapewne pierwowzorami dzisiejszego tworzywa syntetycznego, z którego wykonane są imitacje naturalnego pokarmu, były włosy, skóra lub jelita zwierzęce, które zresztą do dzisiaj, jako wabiki, mają swoich zwolenników. Nie o wszystkich miękkich przynętach będzie tu jednak mowa, tylko o jednej z nich, o KOPYCIE. Ledwo stuknęło mu cztery lata, a już zdobyło niewiarygodną popularność. Żartobliwie mówiąc, jestem jego ojcem chrzestnym. Jak do tego doszło, opiszę po kolei, bo rzecz jest tego warta, gdyż można poznać proces powstawania przynęty i jej późniejszą, nazwijmy to ochronę patentową.
Powstanie każdej miękkiej przynęty wykonanej z tworzyw syntetycznych poprzedza długa seria prób, które eliminują kolejne błędy. Jak uciążliwy jest to proces wie każdy, kto łowi i sam przerabia kupione przynęty. Żeby jakiś ripper pracował tak, jak to sobie właściciel wymarzył, trzeba go nacinać, zlepiać, podgrzewać itd. Tak jest z wyrobem gotowym, a cóż dopiero mówić o pierwowzorze, który ma trafić do seryjnej produkcji i powinien być na tyle dobry, żeby wędkarze chcieli go kupować. Zanim więc nowa przynęta trafi do sklepów, ma kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt prototypów. O tym, ile ich będzie, decyduje też szczęście. Czasami już po kilku próbach utrafi się we właściwy kąt wewnętrzny łopatki ogona i ciężar właściwy masy plastycznej, z jakiej został odlany. Najczęściej jednak jest to praca żmudna i kosztowna. Każda, nawet najmniejsza poprawka wymaga nowej formy ciśnieniowej. Im dalej w las, tym koszty rosną, a końca często nie widać. Mało jest takich przynęt, które powstawały przez krótki czas, powiedzmy pół roku. Dla większości mija rok, zanim ujrzy sklepowe światło.
Tyle samo powstawało KOPYTO. Pomimo że do fabryki trafiło znad wody i miało prawie doskonałe proporcje i wyważenie potrzeba było jeszcze długiego czasu na tworzenie form i dobieranie masy do jego wytłaczania o odpowiednich parametrach.
Historia KOPYTA zaczęła się w Głębinowie w ładny, słoneczny, jesienny dzień 1995 roku. Środek tygodnia. Dziewiąta rano. Na wodzie kilka łódek. Nie widać na nich ruchu. Oznacza to, że wędkarze łowią sandacze (specjalność tego zbiornika) na żywce lub martwe rybki. Witold Kowalczyk, bo to właśnie on jest twórcą KOPYTA, dopływając na łowisko zauważył coś jeszcze: wędkarze nic nie ciągną. To w połowie dobra informacja. Sandacze mogą w ogóle nie brać albo będą brały bardzo dobrze, bo jest tak, że jak nie chcą trupka, to dobrze kąsają gumy. Sprawdziło się. Górą były gumy. Nie minęło pół godziny, a Kowalczyk miał ładny komplet. Jest fajnie, ale co robić z całym wolnym dniem? Jesień to dla niego okres ciężkiej pracy. Prowadzi największą w Polsce hurtownię miękkich przynęt i innych amerykańskich produktów. Zorganizować sobie jeden wolny dzień w czasie, kiedy w firmie jest największy ruch, to nie lada problem. Nie chce się więc wracać. Dziś tak to wspomina:
– Postanowiłem pobawić się okoniami, lecz bez skutku. Kilka godzin pływania i ani brania. Mewy też siedziały cicho. Co miałem robić? Popłynąłem znowu na korzenie, żeby przetestować trochę przynęt, które miałem w torbie. Dostaję je od amerykańskich zawodowców, ale na próby zawsze brakuje czasu.
Sandacze nie gryzły już tak chętnie jak kilka godzin temu, nawet wynalazki zza oceanu ich nie podniecały. Było dużo puknięć, więc ryby z łowiska nie odeszły, lecz ani jednego mocnego brania. Kowalczyk zaczął kombinować. Na pierwszy ogień poszły flamastry i zapachy, później scyzoryk, cyjanopan i zapalniczka. Z kilku ripperów powstał jeden. Miał ciężki ogon, który podczas wolnego prowadzenia przewalał się na boki. Takiego rippera ryby brały, kiedy opadał na napiętej żyłce. To było za mało. Zlepiał z różnych przynęt, które miał w pudełku, nowe i natychmiast je wypróbowywał. Zeszło mu do późnego wieczora. Nie mógł zrobić przynęty, która byłaby atakowana w każdej sytuacji.
– Pół nocy siedziałem w łazience – opowiada Kowalczyk. – Ciąłem i sklejałem rippery i próbowałem jak chodzą w wannie, a rano nie wytrzymałem i znowu byłem na Głębinowie. Znowu łowiłem. Znowu próbowałem czegoś nowego. Miałem kilkadziesiąt przynęt. Teraz odrzucałem jedną po drugiej. Zostawiłem kilka. Miały ogon najlepszy, jaki mogłem sobie wymarzyć. Zająłem się więc korpusem.
Znowu pół nocy przesiedziałem na kibelku i testowałem w wannie prototypy. Na trzeci dzień ponownie pojechałem na łowisko. Tak jak w poprzedni dzień jechałem z obawą czy zastanę dobrze biorące sandacze. Tylko wtedy mógłbym dobrze przetestować przynęty. Na moim miejscu stało kilka łódek. Niektórzy wędkarze widzieli, co wyczyniałem w poprzednich dniach, więc i oni złapali za spiningi. Nic jednak nie łowili. To mnie zmartwiło. Nie znam na tyle zbiornika, żeby być pewnym innych miejsc, tak jak tego, na którym rozpocząłem łowienie trzy dni wcześniej. Mam opukany każdy karcz, każdy kamień i nie ma cudów muszę zawsze złowić jakiegoś sandacza, kiedy tutaj przypływam. Zakotwiczyłem niedaleko nich. Oni stali na najlepszych najazdach. Ściągali po łagodnym spadzie z górki do długiej rynny, która została po koparce. Dla mnie pozostał niewielki żwirowy blat, który był w zasięgu ich rzutu i na pewno był już dokładnie obłowiony. Zapytałem jak im idzie. Powiedzieli, że mieli brania, ale jeszcze nie złowili żadnego sandacza. Pomyślałem sobie, że będę teraz miał chwilę prawdy. Ryby są, tak jak w poprzednich dniach, zobaczymy więc, co pokażą nowe przynęty. Po półgodzinie wyciągnąłem komplet. Złowiłem go na pierwszy wyciągnięty z pudełka prototyp. Później na brzegu, kiedy sprawdzałem w płytkiej wodzie, jak chodzą sklejone w nocy przynęty okazało się jak wielkie miałem szczęście. Najlepiej chodziła ta, którą pierwszą wyciągnąłem z pudełka. Miałem więc przynętę!
Ale droga do produkcji seryjnej była jeszcze daleka. Kowalczyk kupuje większość przynęt u amerykańskich producentów. Zdecydował jednak, że KOPYTO sam będzie robił na swoich wtryskarkach. Uruchamia w Stanach Zjednoczonych zakład i zleca wykonanie form. Nowa przynęta miała być gotowa na marzec, ale pojawiły się trudności i do Polski trafiła dopiero w połowie lata.
Dostałem do przetestowania pierwsze egzemplarze. Tak się złożyło, że tego samego dnia, kiedy je dostałem, wyjeżdżałem do ówczesnego województwa gorzowskiego. Kolega zaprosił mnie tam na szczupakowe jezioro, kilkunastohektarową miednicę z pasami podwodnej roślinności. Szczególna jego cecha miała polegać na tym, że tamtejsze szczupaki brały wyłącznie na miedzianą aglię nr 4.
Umawiamy się na towarzyskie współzawodnictwo. On łowi blachą, a ja KOPYTEM. Do południa stosunek złowień 4 : 11! Po południu łowimy mniej ryb, ale różnica nadal była duża. Drugiego dnia kilka KOPYT oddaję koledze. Udaje mi się nadal łowić więcej, ale różnica wynosi tylko kilka sztuk. Sądzę, że następnego dnia przegrałbym współ-zawodnictwo z kretesem, bo przecież on jest aborygenem, który doskonale zna wodę. Ale wtedy byłem już na Warcie koło Kłopotowa. Na krótkiej kamiennej główce trzema rzutami wyciągnąłem dwa szczupaki, a jeden, oceniam go na pięć kilogramów, zawirował pod powierzchnią, gdy odprowadzał moją przynętę. W innych miejscach na rzece też pociągnąłem szczupaki. Podobnie w stojącej wodzie starorzeczy.
Wieczorem zatelefonowałem do Kowalczyka i opowiedziałem, mu jak mi przez trzy dni szczupaki w gumę KOPAŁY.
– No to nazwiemy tę przynętę KOPYTEM! – odrzekł i dodał: – Nie miałem czasu się nią zająć i jeszcze nikt poza panem jej nie dostał.
Tak oto ochrzciłem KOPYTO.
Już za moim pośrednictwem KOPYTO trafiło ponownie na Głębinów. Dałem je Kondrackiemu i Kukułce. Aż jęknęli na jego widok. Ale nie trzeba było aż takich autorytetów jak oni, żeby promować nowy towar. Nawet wędkarzom nie wprawionym w łowieniu jigami KOPYTO samo łowiło. Migiem zadomowiło się w Polsce. W dużych ilościach wywożono je do Grecji, Rosji i na Litwę. Bardzo dużo kupowali go Niemcy, do Stanów Zjednoczonych trafiało z powrotem prywatnym reeksportem. Mieliśmy w redakcji stamtąd wiele telefonów z pytaniami, gdzie KOPYTO można kupić. Nasi rozmówcy święcie przekonani, że to co w grupie miękkich przynęt najnowsze i najlepsze, pochodzi właśnie ze Stanów Zjednoczonych, nie rozumieli, dlaczego KOPYTA nie ma w katalogach tamtejszych firm. Tłumaczyliśmy, że właściciel nie chce z wiadomych tylko sobie powodów puścić wyrób na amerykański rynek i póki co można go tylko kupować w Polsce. KOPYTO okazało się tak rewelacyjne, że zdecydowano się je podrabiać. Zrobił to amerykański Mans i francuska firma Ragout. Wykonane przez nich podróbki są podobne. Manns różni się od oryginału lżejszą płetwą ogonową, bo jest mniej wypukła, a druga ma trochę twardsze przewężenie pomiędzy płetwą ogonową i korpusem. Nie oznacza to wcale, że będą gorsze. Są po prostu inne, także w tym, że wykonano je z innej masy plastycznej. Mimo wszystko ma-my dużo satysfakcji. Polski wyrób, wprawdzie trochę w nieuczciwy sposób, zaistnieje na światowym rynku. Żałować należy, że nie tylko pod znakiem firmy Relax, której właścicielem jest Witold Kowalczyk.
Tutaj potrzebna jest informacja dotycząca „patentowania” nowych produktów. Otóż z miękkimi przynętami, z innymi podobnymi wyrobami również, jest taki problem, że zastrzeganie wzorów użytkowych bądź patentów jest nieopłacalne. Żeby bowiem przynętę gumową podrobić, wystarczy w jakimś miejscu nieznacznie ją zmienić. Prawo za coś takiego ścigać nie będzie, bo gdyby twórca pierwowzoru chciał obwarować patentami każdy jego szczegół, kosztowałoby go to zbyt wiele. Firmy podrabiające KOPYTO dobrze o tym wiedzą. Zastosowały więc w „swoich” produktach zmiany, które uwalniają ich od ewentualnej opowiedzialności. U Mansa nowa przynęta nazywa się Predator, a w firmie francuskiej, Delalande nazywa się MISS HAD.
Dla nas, jakie by nie było, zawsze KOPYTO będzie KOPYTEM.
Wiesław Dębicki