Mój brat Marek dowiedział się o znakomitym łowisku okoni i zaczął mnie namawiać na wspólną wyprawę. Po śniadaniu załadowaliśmy sprzęt do łodzi i hajda na jezioro. I tak się ta historia zaczęła…
Miejsce okazało się rzeczywiście piękne, głębokie, ale po godzinie prania wody ochota na rekordowe okonie zaczęła mi przechodzić. Marek przyciął za brzuch pięknego leszcza, na oko przynajmniej ze cztery kilo, ale swoim długim kijem nie zdołał doprowadzić na tyle blisko, żebym mógł sięgnąć podbierakiem. Po trzeciej próbie leszczysko w końcu się wkurzyło, machnęło ogonem i popłynęło w swoją stronę. Marek miał minę, jakby chciał za nim do wody wskoczyć, a najchętniej toby mnie tam wrzucił. Robił mi wymówki, że specjalnie tak długo guzdrałem się z podbieraniem, bo nie chciałem, żeby to on złowił takiego pięknego leszcza. Jakby to, że nie mógł go doprowadzić w zasięg podbieraka nie miało żadnego znaczenia. Po tym przykrym incydencie postanowiliśmy wracać, że jednak do wieczora było jeszcze dużo czasu, zatrzymaliśmy się na znakomitym łowisku wzdręg (prawdziwy wędkarz wybierając się ze spiningiem na okonie zawsze bierze nie wiadomo po co wędkę ze spławikiem). W tym jeziorze nie było to dla nich miejsce typowe. Zwykle trzymały się pasa trzcin, a stąd było do brzegu przynajmniej czterdzieści metrów. Zawsze po południu brały tu znakomicie z połowy gruntu, na czterometrowej wodzie, bez żadnego nęcenia. I to jakie wzdręgi! Jedna w drugą ponad trzydzieści centymetrów. Nic więc dziwnego, że łowiliśmy tu często. Zwykle je wypuszczaliśmy, nie były zbyt smaczne. Chyba że znalazł się amator chętny je uwędzić.
Tego popołudnia też brały dobrze. Spokojnie holuję kolejną rybę. Wszystko idzie dobrze aż do łodzi. Tu akcja się zatrzymała, a ryba przymurowała do dna z siłą, o jaką bym półkilogramowej krasnopióry nie podejrzewał. Stanęła przy dnie i nie dała się ruszyć ani o centymetr. Kij wygięty w pałąk, gwiżdżąca na wietrze żyłka i tylko od czasu do czasu lekkie drżenie upewnia mnie, że na końcu wędki mam coś żywego. Sprzeczamy się co to może być. Marek mówi, że muszę mieć ogromnego leszcza. Ja myślę, że to będzie raczej lin, który po pierwszym gwałtownym odejściu zaplątał się w zielsko przy dnie. Tylko co leszcz lub lin mogły robić w połowie wody?
Nie wiem, ile czasu upłynęło, zanim zacząłem rybę podnosić. Idzie powoli, centymetr po centymetrze, nie próbuje uciekać na bok. Wbijamy oczy w wodę. Jezioro jest czyste, lada moment powinniśmy coś zobaczyć. Nagle zza chmur błysnęło słońce. W jego świetle widzę najpierw złoty krążek krasnopióry, a później trzymającego ją w pół ogromnego szczupaka. A więc to on był sprawcą całego zamieszania! Musiał się czaić pod łodzią, a kiedy przeciągnąłem tam wzdręgę, zaatakował ją i przymurował do dna. Pewnie też się musiał dziwić, dlaczego jest taka silna.
Na wędce mam ogromnego szczupaka, jakiego jeszcze w życiu nie złowiłem, i nic nie mogę mu zrobić. Marek mówi, żeby poluzować żyłkę i dać mu zjeść tę krasnopiórę. Ale wzdręgi brały bardzo łapczywie, prawie przy każdej trzeba było używać wypychacza. Gdyby więc szczupak krasnopiórę zażarł, to i tak utnie wystającą jej z pyska żyłkę. Trzymam rybę i dalej jestem w kropce. Szczupak jest już półtora metra pod łódką i widać go bardzo wyraźnie. Sprężystość kija powoli wyciąga go do góry. Dziwny jakiś, nie boi się łodzi i ani myśli uciekać. Wachluje tylko płetwami i dziarsko trzyma zdobycz. Jest już metr od powierzchni wody. Marek zaczyna się śmiać. – Daj mu powietrza, to się wyłoży. Może jakimś cudem został zahaczony?
Mówię bratu, żeby brał podbierak, innego wyjścia nie ma. Kiedy siatka
zanurza się w wodzie, szczupak puszcza wzdręgę i powoli, nie spiesząc się, płynie w dół. Koniec wędki gwałtownie się prostuje, a krasnopióra wyskakuje z wody. Biorę ją do ręki, oglądam ślady zębów, ani zipnie.
Nie bardzo wiedząc, co robię wpuszczam ją do wody. Kiedy spławik się prostuje, czuję gwałtowne branie. I sytuacja się powtarza. Znowu mam szczupaka na wędce i znowu nic mu nie mogę zrobić. On trzyma rybę, a ja kij. Ale jest już mądrzejszy, puszcza rybę wcześniej. Moczę krasnopiórę jeszcze jakiś czas w wodzie, ale bezcelowo. Pewnie już odpłynął. Przy takich zdobyczach prędzej by z głodu umarł niż się najadł. Biorę spining, rzucam kilka razy. Marek mówi: – Widzisz przecież na co on poluje, blachy ci nie weźmie.
Wracam do krasnopiór. Ale już nie cieszą tak jak poprzednio. Częściej niż na spławik spoglądam w stronę, w którą odpłynął szczupak. Ciągle mam przed oczami jego ogromne cielsko. Nagle daleko, gdzieś trzydzieści metrów od łódki, mignął w falach oliwkowy grzbiet. A więc jeszcze nic nie upolował! Biorę do ręki spining, z pudełka wyciągam żółtą Algę. Trochę za ciężka na tę wodę, ale to największa i najbardziej żółta błystka jaką mam.
Pierwszy rzut za miejsce, w którym się pokazał. Nie pozwalam błystce opaść, wiem, że dno jest tam zarośnięte i staram się prowadzić błystkę trochę wyżej. Drugi rzut, kij do pionu i prowadzę Algę w pół wody, najwolniej jak potrafię. Czuję delikatne przytrzymanie, zacinam i ciągnę do łodzi. Idzie spokojnie, nie szarpie się, tylko lekkie drgania świadczą o tym, że na końcu żyłki jest ryba. Marek patrzy z niedowierzaniem to na mnie, to na końcówkę wędki. – Ten sam? – Nie wiem – mówię i powoli holuję dalej. Idzie spokojnie jak kępa zielska, tylko od czasu do czasu coś lekko zadrży.
Zaczęło się dopiero wtedy, kiedy zobaczył łódź. Już nie był taki spokojny. Kilkakrotne ucieczki na wyjącym hamulcu w głąb jeziora. Kiedy przypomniałem sobie, że nie założyłem stalki, poczułem strużkę potu na plecach. Ze strachu, że przetnie żyłkę i pójdzie. Nie ciągnąłem ostro. Jego ucieczki stawały się coraz krótsze. W końcu zaczął pływać obok łodzi. Uspokoiłem się dopiero wtedy, kiedy zobaczyłem koniec błystki wystający mu z pyska. Marek próbuje zagarnąć go podbierakiem, ale szczupak dwa razy z niego wypada. Klnę na czym świat stoi. Na pewno mści się za tego leszcza. Marek ponownie bierze do ręki podbierak, wsuwa do niego połowę szczupaka, ja spinam go wędką jak konia wędzidłem, szczupak się wygina, już prawie cały wszedł do siatki. Wtedy puszczam kij, chwytam podbierak i razem wciągamy go do łodzi. Śmiejemy się, klepiemy po plecach. Brat najwyraźniej też się cieszy.
Zbieramy się i płyniemy na biwak. Tam zbiegowisko, wszyscy oglądają rybę, widać, że zazdroszczą. Oficjalne mierzenie, 95 cm. Myślałem, że będzie lepiej, ale pal diabli, i tak piękna sztuka. Mój tato, kiedy go obejrzał, powiedział: – Nieprędko złowisz większego – pomyślałem, że przecież z roku na rok poprawiałem swoje wędkarskie rekordy. Niestety, z biegiem lat okazało się, że i tym razem tato miał rację.
Marek Niedziela