Piotr Oleszczuk z Oleniówki koło Chełma równie często łowi w Bugu, jak i w bużyskach (to regionalna nazwa starorzeczy). Zdecydowanie woli jednak Bug, bo jest bardziej intrygujący. Woda płynie, tworzy rybom kryjówki, które dla człowieka są niemal nie do odgadnięcia. Choćby więc z tego powodu nigdy nie wiadomo, z jaką rybą przyjdzie się spotkać.
Piotr startuje niemal we wszystkich zawodach, jeżeli tylko jest ku temu okazja. Patrzy więc na wodę oczami zawodnika. Jak wszyscy, marzy o wyciągnięciu dużej ryby i często spełnia swoje marzenia, ale każde łowisko ocenia pod kątem złowienia ryby w ogóle. Wiadomo, na zawodach mała ryba też się liczy. Pogody i innych warunków się nie wybiera i zawsze trzeba się przygotować na to, że ryby będą żerować słabo. Dlatego wymacanie w Bugu miejsca, którego trzymają się jakieś konkretne gatunki ryb, to na zawodach zapowiedź sporego sukcesu.
Jakiekolwiek stanowiska ryb Piotr w Bugu odkryłby, zawsze stosuje jeden sposób, najprostszy. Obojętne, czy łowi lekkim kijem do okoni lub kleni, czy ciężkim zestawem na szczupaki lub sumy, to zawsze jest linka, na jej przedłużeniu, ewentualnie metalowy przypon, a później przynęta. Boczny trok? Raczej nie. Bywają wprawdzie sytuacje, kiedy koniecznie trzeba po niego sięgnąć, to się jednak zdarza niezwykle rzadko.
W Bugu ryby nie zawsze biorą i nie zawsze znany jest tego powód. Piotr nieraz już się przekonał, że kilkanaście kilometrów dalej w górę lub z prądem rzeki ryby brały dobrze, a z tego akurat miejsca, które sobie upatrzył, schodziło się o kiju. Może jakieś lokalne podtrucie, może poziom wody się zmieniał, bo to w Bugu rzecz normalna, może jeszcze więcej tych “może”, w każdym razie tak jest. I gdy w Bugu nic nie bierze, wtedy Piotr, także podczas zawodów, kieruje się na bużyska.
Tam jednak tylko wyjątkowo dochodzi do spotkania z dużymi rybami. Zbyt bowiem dobrze są pilnowane przez niektórych miejscowych, których okna wychodzą na starorzecza. Kiedy zobaczą, że woda z rzeki wlewa się w bużyska, nocy już nie prześpią. Co większą rybę wyczeszą z nich siateczkami, wszystkim jednak rady nie dadzą. Dla wędkarza zostanie drobny białoryb i okonie. I właśnie na te okonie Piotr opracował dobrą metodę. To wprawdzie ten nielubiany przez niego boczny trok, ale z dużymi zmianami w budowie zestawu i sposobie łowienia.
Nawet po częstym czyszczeniu bużysk siatkami pozostają w nich okonie. Tego można być pewnym. Wędkarz musi tylko znaleźć sposób, żeby je złowić. Kiedy dobrze żerują, nie ma problemu. Wobler, mała wahadłówka, gumka na dżigu – w takich sytuacjach szybko znajduje się na nie przynętę i sposób. Gorzej, gdy z powodu zmiany ciśnienia przywrą do dna albo pochowają się w podwodnych przeszkodach. Wtedy tylko czasami dają o sobie znać delikatnym skubnięciem przynęty. Ale tylko raz, tej samej ponownie nie skubną. Trzeba im podać inną, a i tak nie ma pewności, że się nią zainteresują.
Atraktory, o ile się ich używa, trzeba stosować z dużą ostrożnością, bo potrafią zadziałać odwrotnie. Jeżeli Piotr w ogóle po jakiś atraktor sięga, to tylko po taki, który już się kilkakrotnie na tym samym łowisku sprawdził. Atraktor, jak mówi Piotr, to nie jest rzut na taśmę. Można zamienić małego twisterka na duże kopyto, jeżeli wcześniej żadna inna przynęta nie zadziałała, ale nieodpowiedni atraktor potrafi wygnać z łowiska całą ławicę. Więc najpierw zamiast atraktora trzeba próbować innych, może trudnych, ale pewniejszych sposobów.
Takim sposobem jest boczny trok, ale bardzo długi. Troki wiąże się przeważnie w proporcji: 30 cm trok do obciążenia 60 – 70 cm z haczykiem. U Piotra, jeżeli okonie bardzo grymaszą, trok do przynęty ma długość rozpostartych ramion, ale nie mniej niż półtora metra. Kiedy i wtedy nie ma brań, przedłuża go do 1,8 metra. W jego zestawach trok do obciążenia ma zawsze taką samą długość około trzydziestu centymetrów. Oprócz tego stosuje jeszcze dwa rzadko spotykane rozwiązania. Trok do obciążenia wiąże na krętliku, który swobodnie przesuwa się po żyłce głównej. Ten sam trok z drugiego końca ma agrafkę, która pozwala na szybką wymianę obciążenia. Żeby zarzucać zestaw z trokiem dłuższym niż półtora metra, trzeba mieć spore umiejętności i dużą cierpliwość.
Zestaw z długim przyponem zarzuca się z trudem i niezbyt celnie, ale to na początku. Trzeba nabrać wprawy, bo sukces zależy od celnego podania przynęty. Kiedy okonie słabo żerują, kryją się pod kapelonami, pod nawisami gałęzi, w zatopionych drzewach, pod pomostami. Tam przynęty rzucić nie można, ale powinna się znaleźć jak najbliżej.
Długi przypon z przynętą to jedno, drugie to waga obciążnika. Może się to wydawać nielogiczne, ale im głębiej, tym ciężarek powinien być lżejszy. Piotr tłumaczy to przekonująco. Kiedy głębokość łowiska wynosi metr, a przypon z przynętą ma ponad półtora metra, ciężarek może mieć nawet 10 gramów. Na krótkim troku poleci do dna, osiądzie na nim, a długi przypon z przynętą będzie spokojnie i powoli opadał. I o to chodzi, bo okonie najlepiej biorą z bardzo wolnego opadu. Im dłużej przed zassaniem przyglądają się przynęcie, tym dla wędkarza lepiej. Przypuśćmy jednak, że łowisko Piotra ma głębokość dwóch metrów albo jest jeszcze głębsze. Gdyby założył ciężki ołów, trok z przynętą zostałby dosyć szybko ściągnięty do dna. Lekkie obciążenie, powiedzmy czterogramowe, sprawi, że cały zestaw będzie tonął bardzo powoli.
Bardzo ważną rolę w zestawach Piotra odgrywa swobodnie przesuwający się po lince trok z obciążeniem. Okonie bowiem potrafią tak przynętę zassać, że nie pokaże tego nawet najdelikatniejsza szczytówka. Są jednak ostrożne i natychmiast przynętę wyplują, jeżeli poczują choćby niewielki opór. Szybko wyczułyby opór ciężarka, ale trok z obciążeniem nie jest do linki głównej przywiązany, tylko się po niej swobodnie przesuwa. Po prostu ciężarek linki nie blokuje. Kiedy przy bardzo słabym żerowaniu okoni łowi się je na długi boczny trok, dopiero delikatne i płynne zacięcie przekonuje wędkarza, że ma na kiju zdobycz. Może się później okazać, że całkiem niemałą.
W taki sposób Piotr łowi okonie dla siebie. Na zawodach stosuje jeszcze inny sposób podawania przynęty, bo umieszczenie jej blisko zaczepów często nie wystarcza. Podczas ostatniego Spiningu Bugu zastosował ten sposób na bużysku w Gołębiach. W ciągu kilkunastu lat trwania tej imprezy nigdy nie spotkaliśmy się z tak słabym żerowaniem ryb. Okonie skryły się w liściach kapelonów. Piotr sięgnął po nie w jedynie możliwy sposób: kładł ołów tuż przy liściach. Wtedy blisko dwumetrowy trok z przynętą raz padał na liście, raz do wody między nimi. Kiedy przynęta upadała na liście, Piotr delikatnymi podciągnięciami ściągał ją do wody. Kiedy już do niej wpadła, Piotr czekał na branie nawet kilka minut. Na haczyku miał bardzo małe twistery, najlepsze były portki.
Pociągnięć sygnalizujących branie było niewiele. Częściej o obecności ryby na haczyku przekonywał się wtedy, gdy zacinał w ciemno. Jeżeli ryby na haczyku nie było, zestaw się urywał, ale to się opłacało. Na zawodach zajął wysokie miejsce i nałowił najwięcej okoni. Natracił też najwięcej przynęt. Bo tak musi się skończyć rzucanie przynętą w zaczepy, jeżeli na końcu zestawu nie zawiśnie okoń. Niestety urywają się również duże okonie, bo one potrafią się wplątać w podwodne łodygi, a żyłkę na przyponie Piotr rzadko ma grubszą od dwunastki. Plecionki do takiego łowienia nie stosuje, bo wtedy brań w ogóle nie ma.
I na koniec: jeżeli Piotr nie ma lepszego sposobu na złowienie okonia w rzece, to wtedy też stosuje metodę bocznego troka. Ale trok do przynęty nie jest wtedy dłuższy niż 30 centymetrów. Na dłuższym przynęta fruwa i płoszy ryby.
Z Piotrem Oleszczukiem
Rozmawiał WD