Był ciepły, słoneczny i bezwietrzny ostatni dzień października. W garażowym zaciszu strugałem woblerka, kiedy zadzwonił telefon i usłyszałem pytanie kumpla: Lecisz na okonie? Odpowiedź mogła być tylko jedna: Oczywiście!
Około trzynastej wodowaliśmy, na żwirowni w Czernicy, łódź, której właścicielem jest Piotrek Fedorowicz. Założenia taktyczne mieliśmy proste. Boczny trok z paproszkami z łodzi, a jeżeli ta metoda połowu nie przyniesie skutku, to troling maleńkimi woblerkami. Zaczęliśmy od przeczesywania paproszkami okoniowych miejscówek. Po efektach widać było, że dzisiaj okonie nie były zainteresowane miniaturowymi gumkami. Nie poddawaliśmy się i łowiliśmy maleńkimi woblerami Sendala, na które siadają każde ryby. Ale i tu bez widocznego skutku.

Poziom wody się obniżał, to częste zjawisko na Odrze, że poziom wody się zmienia w ciągu godziny, postanowiliśmy wypłynąć ze żwirowni na rzekę i tam trochę potrolingować. Żeby dotrzeć na Odrę, trzeba się śluzować, a to zabiera sporo czasu, więc wciągnęliśmy łódkę na przyczepę i co koń mechaniczny wyskoczy pognaliśmy nad rzekę. Około piętnastej pływaliśmy już po odrzańskich miejscówkach, lecz i tutaj nie było śladu po pasiastych drapieżnikach. Zupełnie jakby się rozpuściły w wodzie.
Więc nasz optymizm nieco osłabł, no i zaczęły się kombinacje z przynętami. Piotrek próbował ratować honor dużymi Sendalami i głęboko schodzącymi Rapalami, ja natomiast penetrowałem toń wody sześciocentymetrowymi sandaczowymi woblerkami własnej roboty, które mają akcję niezbyt agresywną. Pływaliśmy ciągnąc za łódką przynęty i tylko cieszyliśmy się z wyśmienitej pogody odpowiadającej wędkarzom, a nie rybom. Patrzyłem w kierunku Ratowic i myślałem o struganiu woblerów, gdy poczułem opór, zobaczyłem wyginający się kij i usłyszałem dźwięk hamulca. Pomyślałem sobie, że to zaczep i że to nieźle, bo dzisiaj dopiero pierwszy. A z każdym zaczepem jest przecież problem. Trzeba zatrzymać łódkę, zawrócić ją i podpłynąć nad zaczep, a dopiero później starać się uwolnić przynętę. Jeszcze nie czułem ryby, więc nadal spokojnie dziobałem ziarnka słonecznika i patrzyłem jak Piotrek wychyla rumpel w prawo, by zawrócić łódkę nad zaczep.
Zdziwiłem się dopiero, kiedy uświadomiłem sobie, że łódka zawraca, a hamulec kołowrotka nadal gra. Przyciąłem z czuciem, bo kij miałem delikatny, okoniowy i za wiele siły w nim nie było. Po tym lekkim zacięciu hamulec zagrał w szybszym rytmie. Teraz już byłem pewny, że to nie jest zaczep. Słonecznik wypadł mi z ręki. Odpuściłem lekko hamulec, chwyciłem wędzisko oburącz i poczułem jakby ktoś do kija dowiązał ciężkie kowadło. Ryba teraz rozpędza się, ciągnąc przy dnie pod prąd. Po pierwszym przystopowaniu zawróciła i ruszyła jak szalona z prądem, wprost na łódź. Mało brakowało i straciłbym z nią kontakt. Błyskawicznie zwijałem żyłkę i dopiero się uspokoiłem, gdy wybrałem luźną żyłkę i gdy hamulec znowu zaczął terkotać miarowym rytmem. Rybka minęła łódź i odjechała z prądem rzeki na jakieś pięćdziesiąt metrów. Było dla mnie jasne, że mam na wędce suma. Piotrek też, bo nawet wygrzebał rękawice do podbierania sumów za szczękę. Przygotowywał się do książkowego podbierania suma, których kilka w lipcu i sierpniu złowiliśmy.
Przygotowując się, zaczął się na głos dziwić, że sum wziął o takiej porze. Była przecież późna jesień. Rybę miałem na ultradelikatnej wklejance Team Dragon o ciężarze wyrzutu 1-7 gr. Więc zacząłem delikatnie i mozolnie pompować rybę do siebie. Odjazdów było wiele, nawet takich na czterdzieści, pięćdziesiąt metrów. Ryba zawsze uciekała z prądem wody, ale przyszła chwila, że przymurowała pod łódką. Obserwowałem okoniową plecionkę Invisible Braid o średnicy 0,08 mm i wytrzymałości 5,25 kg, która znalazła się niebezpiecznie blisko łodzi. Ryba mocno napierała. W pewnym momencie szczytóweczka wędziska powędrowała do wody. Zacząłem przerzucać wędkę z jednej burty łodzi na drugą, żeby nie przetrzeć o burtę plecionki.
Gdy hamulec kołowrotka ucichł, zacząłem pompować spory ciężar ku powierzchni. Wpatrywałem się w toń wody. Jakież było moje i kolegi zdziwienie kiedy, jakieś półtora metra pod powierzchnią, ujrzeliśmy metrowe, srebrne, owalne cielsko. Mój towarzysz zdjął rękawiczkę i zaczął rozkładać podbierak, a rybka w tym czasie znowu zakotwiczyła na dnie. Trzy razy unosiłem bolenia pod powierzchnię i trzy razy murował do dna. Za czwartym razem boleń wyłożył się na boku tuż pod powierzchnią. Patrząc na niego, zacząłem się zastanawiać, który z nas jest bardziej zmęczony. Kumpel w tym czasie jednym zgrabnym ruchem podebrał rybkę. Teraz dopiero miałem okazję zobaczyć, że to jednak ja byłem bardziej zmęczony. Boleń w podbieraku szalał. Mój towarzysz zachował zimną krew i łapiąc szybko za siatkę podbieraka, zamknął rybę w saku. Solidna, metalowa rama podbieraka zmieniła się w kawałek powyginanego, aluminiowego złomu.

Gdy wciągnął bolenia do łodzi, oniemieliśmy z wrażenia. Mieliśmy przed sobą srebrnie połyskującą rybę wielkości, jakiej nie widuje się na co dzień. Drżącymi rękoma wypiąłem z dolnej wargi grot kotwiczki. Ucieszyłem się jeszcze bardziej, gdy dotarło do mnie, że w rękach trzymam własnoręcznie wykonany sandaczowy woblerek. Podpłynęliśmy do brzegu, by ochłonąć. Podbiegł do nas jakiś wędkarz, który obserwował moje zmagania z rybą od samego początku. Zważyliśmy rybkę przy nim w łodzi. Wskazówka mechanicznej wagi Rapali przekroczyła 8 kg, a skala miarki na ogonie pokazała 90 cm. Wiedziałem, że jest to boleń na złoty medal, ale o tym, że pobiłem rekord Polski, dowiedziałem się dużo później.
Hol bolenia trwał od 40 do 45 minut. Złowiłem go na odcinku Odry, wijącym się zakolami, w pobliżu wsi Ratowice około jednego kilometra poniżej jazu. Dno w tym miejscu ma zróżnicowaną głębokość i średnio jest tu około trzech metrów. Mój tonący woblerek zapiąłem na agrafce z krętlikiem Spinwal i ciągnąłem go jakieś 25 m za łodzią. Wobler płynął na głębokości około dwóch metrów, a miejsce, w którym boleń go zaatakował, miało głębokość około trzech metrów. Trolingowaliśmy w nurcie płynąc pod prąd.
Bolenia złowiłem 31 października o godz.15.20. Dzień był bezwietrzny i bardzo ciepły, jak na tę porę roku. Temperatura wynosiła 17 stopni Celsjusza. Bolenia zważyłem dwukrotnie. Na wadze elektronicznej miał 8,05 kilograma, długość mierzona od początku pyska do krańca płetwy ogonowej to 90 centymetrów.
Złowiłem go na własnoręcznie wystrugany wobler, który powstawał z myślą o sandaczach. To sześciocentymetrowy tonący wobler o wadze 6 gr, uzbrojony w dwie kotwice Mustada nr 4, ze sztucznymi, srebrnymi, trójwymiarowymi oczami o średnicy 5 mm. Ster z poliwęglanu, który ma wypolerowane krawędzie. Schodzi na głębokość około dwóch metrów i ma słabą, wręcz gasnącą akcję. W malowaniu grzbietu uzyskałem efekt rozmytego mysiego koloru przez przypadek. Woblery wykonuję z drewna lipowego, wzorując się na woblerach pana Józefa Sendala z Oławy. Akurat ten tonący woblerek nie był moim ulubionym egzemplarzem ze względu na słabą pracę.
Jarosław Skibiński
Jelcz – Laskowice