czwartek, 12 grudnia, 2024

Z ALFREDEM

Piątek, kilka telefonów pod numery z gazetowych reklam i za każdym razem odmowa, bo kutry mają pełnĄ obsadę. Telefony odbierają tylko kobiety. Któraś z kolei mówi, że na kutrze jej męża miejsc też nie ma, ale podaje numer do kogoś, kto jeszcze kilku wędkarzy może zabrać. Rzeczywiście. Bukujemy się na sobotę.

Kilkanaście minut po piątej w kołobrzeskim porcie przy basenie, w którym cumuje sporo wędkarskich jednostek, panuje duży ruch. Odnoszę wrażenie, że najbardziej ożywieni są nie wędkarze, lecz szyprowie i ich pomocnicy. Później to się potwierdziło. Z powodu sztormów mieli ponad miesiąc przestoju. Teraz płyną pieniądze. Od nas po sto dwadzieścia, z góry.

Pójdziemy w Bałtyk na statku “Alfred”. Nie za duża to jednostka, ale na pierwszy rzut oka wygląda przyjaźnie. Na pokładzie nie ma zbędnych maneli. Po sześć stanowisk na burcie. Na rufie jest zamontowana tratwa ratunkowa, na dziobie winda do kotwicy, ale obok tych urządzeń można swobodnie stanąć i wędkować, tyle że nie ma tam chwytaków na kije, takich jak na relingach wzdłuż burt (reling – barierka), gdzie właśnie są wyznaczone stanowiska. Jest wygodnie.

Odbijamy. Szyper informuje, że dorsze są na kilkunastu milach i czekają nas trzy godziny pływania. Na pokładzie jest dziewięciu wędkarzy. Większość z nas schodzi pod pokład. Na rufie i w części dziobowej jest dwanaście czystych koi. Można się zdrzemnąć.
Po drzemce zaproszenie na śniadanie. Wędliny, chleb, masło, smalec własnej roboty. Wystarcza dla wszystkich, jeszcze zostaje. Przez cały rejs kawa i herbata. W trakcie śniadania pomocnik szypra informuje, że w drodze powrotnej będzie mięsna zupa. Zapewnia też, że jak ktoś zgłodnieje, dostanie ją wcześniej.

Sygnał do łowienia. Z kołowrotka długo odwija się plecionka, pod nami jest pięćdziesiąt metrów wody. Już za pierwszym razem szyper napływa bez zarzutu. Na pokładzie lądują pierwsze dorsze. Okazów nie ma, zresztą nie było ich przez cały rejs. Największa sztuka to pięciokilowy dorsz złowiony przez doświadczonego morskiego wędkarza ze Szczecina. Drugiego o podobnej wadze wyławia mieszkaniec Stargardu Szczecińskiego. Do południa dorsze brały w charakterystyczny sposób: leżącego na dnie pilkera przyduszają swoim cielskiem. Jest więc wiele zacięć, bo dorsze były, jak to się mówi, zapięte za krawat, dlatego wiele z nich z haka spada. Pomimo to, do obiadu, komplety mają prawie wszyscy, a do końca rejsu jeszcze dużo czasu.
Zaspokoiłem i ja swój atawizm. Teraz przyglądam się sąsiadom i słucham, o czym przez radio rozmawiają szyprowie.

Z czymś takim jak tu, w Kołobrzegu, jeszcze się nigdy nie spotkałem. W pewnym momencie było tak, że dosłownie na pół długości rzutu pilkerem pływało obok siebie sześć jednostek. Obok nas, nie dalej jak pięćdziesiąt metrów, przeszedł na pełnym gazie statek zmieniający łowisko. Odbiło się to na wynikach połowu. Wcześniej szliśmy sporo czasu w dryfie i dorsze brały cały czas. Teraz trafialiśmy na małe ich stadka. Kilka – kilkanaście dorszy i szyper musiał zmieniać łowisko. Na innych kutrach było podobnie, cośmy zresztą wyraźnie widzieli. Statki rozproszyły stado. Trzeba jednak przyznać, że szyprowie nie szczędzili trudu, żeby wędkarzy zadowolić.
Przez radio płynęły informacje do innych jednostek (nikt nie podawał swojego hasła, ale przecież głosy kolegów szyprowie znają doskonale).

  • Jestem na ławicy. Podpłyńcie spokojnie, dla was też wystarczy.
    Lub taka rozmowa:
  • Masz?
  • Mam i to dużo.
  • U mnie łowią pojedyncze sztuki. Gdzie jesteś?
  • Na wraku.
  • Jest trochę miejsca?
  • Miejsca jest dużo. Pływam z prawej strony, będziesz miał całą lewą.

Radio buczało na okrągło. Słyszałem, jakie i ile dorszy łowi się na innych jednostkach. To pozwalało ocenić nasze poczynania. Byliśmy tacy sami, może nawet nieco lepsi.

Kiedy jednostki pływały obok siebie, była okazja im się przyjrzeć. Prezentowały się ładnie, wszystkie były dobrze przygotowane do przyjęcia wędkarzy. Nad głowami nie sterczały maszty z wantami (liny podtrzymujące maszt), na pokładach nie było tyle maneli, co na kutrach doraźnie przestawianych z rybaczenia na wędkarstwo. Relingi z nierdzewnej stali, dobre pokłady i wygodne dojścia do rufy, z której dobrze się wędkuje.

Na “Alfredzie” załogę stanowią dwie osoby, szyper i pomocnik. Szyper, p. Ryszard Kostogłód, w 1972 roku ukończył technikum rybactwa morskiego i od tego czasu pływa jako rybak. Czuje ryby, dobrze napływa na łowisko, pewnie ustawia statek do dryfu. To prawda, że podczas tego rejsu większość na pokładzie stanowili doświadczeni wędkarze, ale była także wśród nas kobieta, która po raz pierwszy miała w ręku wędkę, a pomimo to splątań pod stępką nie było, a lepszej rekomendacji do dobrego ustawiania kutra w dryfie nie potrzeba. Widziałem, jak szyper odhaczał złowione przez nią dorsze. Kiedy tylko dał sygnał do łowienia, wychodził z kabiny i pomagał też innym wędkarzom. Wyciągał gafem dorsze na pokład, odczepiał je z kotwiczek. Wypada tu dodać, że na kutrach pływających z wędkarzami nie jest to zwyczaj powszechny.

Pomocnik szypra p. Jerzy Kowalkowski serwował posiłki, patroszył dorsze, za złotówkę od sztuki je filetował, a robił to tak dobrze, że w domu w mięsie żadnej ostki nie znalazłem. Jednym słowem dobry rejs ze zgraną załogą, która wie, jak się z wędkarzami obchodzić.

Podczas tego rejsu nauczyłem się ciekawego sposobu prowadzenia pilkera. Podpatrywałem wędkarza ze Stargardu. Jak się okazało, na dorsze wypływa dość często, ale podobnie jak wszyscy, na “Alfredzie” znalazł się po raz pierwszy i jest z tego zadowolony. Właśnie on złowił najwięcej dorszy. Łowił kijem z delikatną szczytówką i ciężkim pilkerem (150 g) uzbrojonym w dwie kotwiczki. Kładł pilkera na dnie, po czym szarpał kijem nie więcej niż po pół metra, ale nie do góry, tylko wzdłuż burty. W praktyce pilker nie mógł się przesuwać po dnie więcej niż po 20 cm, bo szarpnięcia gasiła miękka szczytówka. Te niewielkie ruchy wystarczały, a przypomnę, że łowiliśmy na głębokości pięćdziesięciu i więcej metrów. I co jeszcze ciekawe, rzadko wyciągał podciętego dorsza. Przeważnie były zapięte w pysk, na jedną z kotwiczek.

Na pokładzie były trzy wolne stanowiska. W znajdujące przy nich chwytaki włożyli zapasowe kije wędkarze, którzy łowili po sąsiedzku. Nikomu to nie przeszkadzało, ale gdyby to samo zrobili w Niemczech, zapłaciliby po 20 euro sztrafu, bo u nich kije, na które się nie łowi, muszą być złożone.

U Niemców płaci się też karę, 20 euro, za spożywanie na pokładzie przyniesionego ze sobą posiłku. Jeść i pić można tylko to, co się kupi na statku. Nie daj Bóg, żeby ktoś próbował tutaj wprowadzać takie zasady. U nas jest różnie, ale normalnie, ze swojskim smalcem, i niech tak pozostanie. Chociażby po to, żeby inni, kiedy do nas przyjadą, mieli okazję się przekonać, że ich obyczaje wcale nie muszą być najlepsze.
Wiesław Dębicki

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

- Advertisment -

Most Popular

Recent Comments