Jestem szyprem na Passacie 7, który wypływa na wędkarskie połowy dorsza z Jastarni. Zasłynąłem z nietypowego łowienia tych ryb oraz z tego, że coraz więcej wędkarzy łapie się mojego sposobu. Kto pierwszy raz słyszy o tej metodzie, bardzo mi się dziwi, ale kiedy spróbuje lub tylko zobaczy, jak łowi nią inny wędkarz, natychmiast chce robić to samo i w taki sam sposób.
Przez lata uważałem, że najbardziej sportową metodą łowienia drapieżników są przynęty sztuczne. Zmieniłem zdanie, kiedy zacząłem pływać z wędkarzami na dorsze. Widziałem wiele ryb zaciętych za brzuch. To mi się nie podobało.
Jednym z powodów zacinania ryb za brzuch lub za bok jest raptowne podrywanie pilkera. Próbowałem to wędkarzom tłumaczyć. Mówiłem im, że agresywne podrywanie pilkera to nie jedyny i wcale nie najskuteczniejszy sposób łowienia, że można inaczej i nawet da się wtedy złowić więcej ryb, ale mało kto mnie słuchał. Postanowiłem więc zadziałać przykładem. Może kiedy zobaczą – pomyślałem – że łowię więcej dorszy i moje są większe, wezmą ze mnie przykład. Teraz łowię dorsze na martwe rybki. Zacząłem od przywieszki. Zdjąłem plastikową dekorację i na haczyk założyłem szprotkę. Wpuściłem zestaw do wody, przez chwilę poruszałem nim przy dnie i już siedział dorsz. Początek były obiecujący.
Dzisiaj, mając już kilkuletnie doświadczenie, mogę zapewnić, że jest to sposób lepszy niż łowienie pilkerem. Wyciągam większe sztuki i wszystkie są prawidłowo zacięte. Wychodzi to też taniej, bo rybki są za darmo, a pilkery słono kosztują. Cena przynęty ma duże znaczenie, bo często łowimy na wrakach, a tam się ich dużo urywa.
Do łowienia na martwe rybki używam takiego samego zestawu jak do pilkera. Martwą rybkę można założyć zamiast przywieszki, ale lepsze wyniki są wtedy, gdy się pilkera zastąpi ołowianym ciężarkiem. Zestaw stawia wtedy w wodzie mniejszy opór, szybciej tonie i idzie prosto do dna. Jest przez to czulszy i można go precyzyjnie prowadzić. Poza tym ciężarek nie chwyta tak często zaczepów jak uzbrojony w kotwice pilker. Na różne sytuacje buduję zestawy z jedną rybką lub z dwoma. Zestawów z dwoma rybkami używam wtedy, kiedy brania są bardzo słabe albo gdy dorsze żerują wysoko nad dnem.
Zarzucam, zestaw schodzi do dna i tam go powoli przeciągam. Jeżeli jest dryf, staram się tak prowadzić przynętę, żeby wolno szorowała po dnie lub utrzymywała się długo w jednym miejscu. Zawsze delikatnie podnoszę i opuszczam szczytówkę, żeby rybki falowały.
Łowiąc martwymi rybkami, nie można szarpać kijem jak podczas łowienia pilkerem. Stosuję więc kij z delikatnymi szczytówkami, który ma masę wyrzutu 80-100 g, chociaż mój ciężarek prowadzący często waży 200 g. Podczas brania dorsz czuje tylko niewielki opór, więc nie zostawia przynęty, a ja na szczytówce branie widzę dokładnie i nie muszę się spieszyć z zacinaniem. Najczęściej łowię na szprotki, bo najłatwiej je zdobyć, ale stosowałem również inne rybki. Po latach doświadczeń mogę stwierdzić, że dorsze nie są wybredne i biorą na wszystko co pachnie morzem. Chętnie atakują tobiasze, krewetki i pchły morskie.
Wędkarzom, z którymi pływam, łowienie dorszy na martwe rybki się spodobało. Wyniki mają dobre, rekordzistą jest wędkarz z Iławy, który w czasie rejsu wyciągnął 93 sztuki. Nikt nie ma problemu z przynętami, bo na kutrze zawsze są świeże szprotki.
Ze szprotek robię też zanętę. To kolejna moja innowacja w łowieniu dorszy. Szprotki odpadowe, które mają iść na mączkę rybną, biorę z przetwórni. 50 kg takich szprotek kroję, rozgniatam i robię z tej masy kule wielkości piłki do siatkówki. Żeby je obciążyć, w ich wnętrzu umieszczam kamienie. Dopiero wtedy wkładam kule do zamrażarki.
Na drugi dzień zmrożone kule wrzucam w łowisko. Nęcenie jest skuteczne zwłaszcza wtedy, kiedy dorsze nie żerują lub żerują bardzo słabo. Na zanęcone łowisko napływam kilka razy i za każdym razem są brania. Od kiedy nęcę, nie wróciłem do portu bez ryb. Wieść o tym, że proponuję wędkarzom, by łowili dorsze na martwe rybki, szybko się rozniosła wśród szyprów w innych portach. Na początku się ze mnie śmiali i kręcili z niedowierzaniem głowami, potem zaczęli mnie naśladować. Na początku kwietnia z kutra Jacka Zawady z Władysławowa na szprotkę złowiono dorsza ważącego dwanaście kilogramów.
Z wędkarzami na dorszowe wyprawy pływam po Zatoce Gdańskiej. Z dwóch powodów nie jest to najlepsze łowisko. Po pierwsze, jej dno jest przeważnie płaskie, więc mało tam drobnych ryb i skorupiaków, które są pokarmem dorszy. Po drugie, półwysep Hel odcina zatokę od otwartego morza, co utrudnia wymianę wody. Dlatego najlepsze dorszowe wyniki są po sztormach, kiedy wody się wymieszały, a prądy zagoniły dorsze i inne ryby do zatoki. Zanim rybacy je przetrzebią, żerują aż miło, ale kończy się to po 3-4 dniach. Trzeba czekać na następny sztorm.
W międzyczasie wożę wędkarzy na wraki. Dużo ich leży w okolicach Helu i Gdańska na głębokości od 17 do 90 m. Są to dobre łowiska, często wyciąga się tam spore dorsze, ale wędkarze nie lubią łowić na wrakach, bo urywają tam dużo pilkerów. Wraki to łowiska pewne przez cały rok, ale najlepsze wyniki zapewniają od połowy października do końca maja. Później dorsze zbierają się w ławice i pływają po zatoce. Zatrzymują się tam, gdzie dno jest twarde i leżą na nim kamienie.
Dobrym łowiskiem jest rozległa skarpa, którą rybacy nazywają Kamerunem. Dno opada tam powoli z 33 do 44 metrów, a potem pionowo jak ściana leci na 60 metrów. Przed laty było to jedno z najpopularniejszych łowisk rybackich, wszystkie kutry z okolicznych portów tam pływały i trałowały. Dzisiaj na Kamerunie trałować nie wolno. Jest to więc dobre miejsce dla wędkarzy, bo rybacy rzadko tam zaglądają.
Ryszard Mędrek
Tomaszów Mazowiecki