Od pięciu lat łowię mikroprzynętami. To dzięki nim wygrałem wiele zawodów. Między innymi zdobyłem Puchar “Wędkarza Polskiego” latach 2003 i 2007, a na zawodach, które organizuje Toruńskie Towarzystwo Wędkarskie, złowiłem najwięcej pstrągów tęczowych w 2007. Łowię dużo, ale ciągle się uczę. Każde łowisko to nowe doświadczenia, a odmienne sytuacje potrafią tak zaskoczyć, że długo muszę się namęczyć, by złowić jakąkolwiek rybę.
Pisząc o mikroprzynętach nie mam zamiaru nikogo wprowadzać na ścieżkę, po której się bardzo trudno chodzi. Uprzedzam też, że nie są one cudownym sposobem na słabe żerowanie ryb ani na złowienie ryby wówczas, kiedy wszystkie inne przynęty i metody zawodzą. To takie samo łowienie jak innymi przynętami, ale trzeba do nich przywyknąć i poznać trochę tajników spiningu. Potrzebna jest również dość dobra wiedza o życiu ryb: gdzie przebywają i czym się odżywiają w poszczególnych porach roku.
Łowię niemal wyłącznie z brzegu. Wybieram takie stanowiska, żebym w zasięgu rzutu miał miejsca o takiej głębokości, w jakiej przebywają interesujące mnie ryby (mam tu na myśli nie ich gatunek, tylko wielkość). Ściąga je tam ciepła woda albo obfitość pokarmu. Muszę to wiedzieć wcześniej, bo na tej podstawie wybieram łowisko.
Zanim jednak przystąpimy do głównego tematu, tzn. do mikroprzynęt, opowiem o tym, co widywałem nad brzegami.
Niedawno zacząłem łowić bocznym trokiem. Teoretycznie o tej metodzie wiedziałem bardzo dużo, ale w tym przypadku nie ma lepszej nauki niż podglądanie innych. Dla odmiany łowienie mikroprzynętami to wyłącznie nauka samodzielna, bo podglądać nie ma kogo. Dzisiaj boczny trok jest tak modny, że gdziekolwiek się stanie nad brzegiem i zobaczy spiningistę, to można być niemal pewnym, że właśnie tą techniką łowi. Więc i ja podglądałem. Nieraz widziałem kilku spiningistów stojących obok siebie i rzucających niemal w to samo miejsce. Stało kilku, łowił jeden. Mieli takie same zestawy i takie same przynęty, ale łowić umiał tylko ten, co wyciągał okonie. Robił to z wyczuciem, na pewno wiedział, jak one się zachowują, jak pobierają pokarm. Łowił tak: przystanek w ściąganiu, po jakimś czasie lekkie szarpnięcie szczytówką, znowu przerwa i bardzo powolny start do ponownego ściągania. Ci, którzy stali obok, tego nie widzieli i swoje zestawy ściągali dwa razy szybciej. Zauważali tylko, że ich kolega łowi ryby, a oni nie.
Takie sceny oglądałem często, nawet ich szukałem, bo uczyć można się nie tylko od tego, który ryby łowi, ale również od tych, którzy ich złowić nie potrafią. Żadna metoda, choćby tak rybodajna jak boczny trok, nie da ryby temu, kto łowić nie umie. Tak samo jest z łowieniem na mikroprzynęty.
Kilka lat temu zacząłem startować w zawodach. Było ich tyle, że na wędkowanie dla czystej przyjemności nie miałem już czasu. Dzięki tym częstym startom nabierałem doświadczenia. Bo takie zwyczajne łowienie a łowienie na zawodach to dwie różne rzeczy. Początkowo chciałem łowić ryby tak jak to robiłem do tej pory. Tymczasem na zawodach jest to prawie niemożliwe. Po pierwsze zawody odbywają się w godzinach, kiedy duże ryby siedzą w kryjówkach po porannym żerowaniu. Po drugie, po brzegu chodzi się zawsze po kimś, więc duże ryby są już przepłoszone. W tym samym czasie sporo ryb jest na płyciznach, ale kiedy próbowałem je łowić, to się okazywało, że wszystkie moje przynęty są dla nich za duże i za ciężkie.
Zacząłem od zmiany kija. Kupiłem Dragona Senso Jig i na szpulę nawinąłem czternastkę. Wcześniej najcieńszą żyłką, jakiej używałem, była osiemnastka. Ale kij i żyłka to nie wszystko. Problem, gdzie zdobyć małe przynęty. Czasem trafiałem na małe twisterki, niestety miały takie kolory, że się do niczego nie nadawały. Malowałem je więc po swojemu, sklejałem z kawałkami innych gumek.
Jakoś się ratowałem, ale o małych dżigach nikt nie słyszał, sprzedawcy się dziwili, kiedy o nie pytałem. Najmniejsze, jakie w sklepach znalazłem, ważyły dwa gramy, tymczasem mnie były potrzebne półgramowe, a nawet jeszcze lżejsze. Najpierw zmniejszałem ołowiane główki pilnikiem, później sam zacząłem robić dżigi. Łowiłem też, do dzisiaj to robię, na mormyszki. Są to jednak drogie przynęty, zwłaszcza wolframowe, a sporo się ich urywa (cienkie żyłki!). Zostawiam je więc na szczególne okazje, a przeważnie łowię własnoręcznie wykonanymi dżigami. Nie żałuję, kiedy się urwą, bo mogę je robić błyskawicznie i masowo. Żal mi tylko malutkich twisterków, bo nadal trudno je kupić.
Dżigi robię z haczyków z uszkiem i cyny. Służy mi do tego kawałek drewna z małymi wgłębieniami. Wpuszczam w nie kroplę roztopionej lutownicą cyny i w płynny metal wkładam haczyk. Wcześniej haczyki przecieram kwasem, a z niektórych drobnym pilnikiem usuwam lakier, bo inaczej cyna nie chce ich się trzymać. Ciężar dżiga zależy od tego, jak duża jest kropelka cyny. Bez trudu robię dżigi ważące najwyżej pół grama, które są mi najbardziej potrzebne, a których kupić nie można. Długość haczyka reguluję w ten sposób, że obtapiam go cyną bliżej lub dalej od uszka. Dzięki tym zabiegom mogę sporządzać dżigi z góry przeznaczone do konkretnego twisterka. Później, podczas łowienia, ma to duże znaczenie, bo gdy twister mocno siedzi na haczyku, to ogonek dobrze pracuje.
Ruszyłem nad wodę
Gdy tylko zacząłem łowić mikroprzynętami, wiele rzeczy mnie zaskakiwało. Czasami aż trudno mi było uwierzyć, że tak duże ryby dawały się złowić na tak małe przynęty i to w bardzo płytkiej wodzie. Z początku łowiłem sam i moje wyniki trudno było z czymś porównać. Stało się to możliwe dopiero wówczas, kiedy na ryby wybierałem się w towarzystwie kolegów. Łowiłem więcej od nich. Wyciągałem płocie, krąpie, leszcze, krasnopiórki, oczywiście także inne gatunki, ale te, które tu wymieniłem, łowię regularnie.
Najważniejsze jednak były dla mnie okonie. Łowi się je wcale nie tak łatwo, jak można by sądzić po ilości tych ryb w wodzie. Po pierwsze okonie nie są wszędzie. Po drugie tam, gdzie są, nie zawsze jest ich dużo. Po trzecie wreszcie – gdy jest ich dużo i można by ich sporo nałowić, na tradycyjne przynęty nie zawsze chcą brać. Niekiedy są też tak bardzo ostrożne, że odstrasza je każdy drobiazg w samej przynęcie i w sposobie jej podania.
Stoję w spodniobutach po pas w wodzie i widzę, jak okoń podpływa do przynęty. Puka w nią pyskiem, odpływa, znika. Inny wypłynął z ukrycia, zobaczyłem go dopiero wtedy, gdy był już blisko przynęty. Bez reakcji. Zmieniam przynętę. Rzucam w to samo miejsce. Nie ma okonia. Rzucam jeszcze wiele razy rozmaitymi przynętami, wreszcie trafiam na taką, do której okoń za każdym razem podpływa, chwyta nawet pyszczkiem ogonek, ale nie mogę go zaciąć. Do tego czasu ciągnąłem przynętę w stałym tempie i na jednakowej głębokości. Teraz zaczynam nią podskakiwać, prowadzę ją jak po zębach piły. Widzę, że okoń błyskawicznie podpływa, chwyta przynętę, czuję na kiju takie trrrrrrrr i okonia nie ma.
Sporo wody upłynęło zanim się zorientowałem, że mój kij jest dobry wtedy, gdy dżigi prowadzi się po dnie skokami. Do mikroprzynęt się nie nadaje, bo one są bardzo lekkie i wymagają innego prowadzenia. Utwierdziłem się w tym przekonaniu, kiedy pewien znajomy zaoferował mi kij 2,15 m Mikrosa Kongera. Powiedział, że był z tym kijem już kilka razy na rybach i żadnej nie mógł wyciągnąć. Tak się do niego zniechęcił, że sprzedał mi go za pół ceny. Już podczas pierwszej wyprawy zobaczyłem, że ten kij jest jakby stworzony do moich przynęt.
Ryby, a okonie szczególnie, zupełnie inaczej biorą na przynęty małe, inaczej na duże. W duże uderzają zdecydowanie, ale rzadko. Małymi przynętami okonie się interesują, ale biorą je ostrożnie i delikatnie.
Na kiju często się tych brań w ogóle nie wyczuwa, pokazuje je tylko delikatna szczytówka. Próby robiłem w łowisku, w którym okoni było dużo. Kiedy wrzuciłem 5-centymetrowe kopyto albo tej samej długości twistera, brania okoni wyczuwałem na kiju jak uderzenia, ale w większości nie byłem w stanie ich zaciąć. Kiedy łowiłem mikroprzynętami, brań prawie nie czułem, ale widziałem je na szczytówce. Wielką przysługę oddał mi mikros, bo nauczyłem się innego sposobu łowienia.
W kijach ze sztywną szczytówką brania trzeba zacinać. Gdy szczytówki są miękkie, jak w mikrosie, okoni się nie zacina. Branie pokazuje wyginająca się szczytówka. Jeżeli uznam, że okoń już dobrze połknął przynętę (szczytówka jest mocno wygięta), wtedy skręcam żyłkę nieco szybciej albo płynnym ruchem kija jeszcze bardziej ją napinam – i to jest całe zacięcie. Kiedy zacinałem normalnie, nawet bardzo delikatnie, tylko z nadgarstka, okoń się nie zahaczał. To pozwala sądzić, że mikrodżiga okonie biorą do pyska inaczej niż dużą przynętę. Brania okoni są tak delikatne tylko wtedy, gdy niemal z jednostajną prędkością ściągam przynętę w toni lub wlokę ją po dnie.
Jak wspomniałem, kiedy okoń bierze przynętę do pyska, szczytówka się wygina. Stopień tego wygięcia zależy od wielkości biorącej ryby i sposobu prowadzenia. Kiedy przynętę wlokę, to okoń, który ma nawet dwadzieścia centymetrów, potrafi tylko lekko szczytówkę wygiąć i trzymając w pysku mikroprzynętę przepłynąć z nią kilka metrów. Jest to bardzo kłopotliwe, bo trudno wyczuć, kiedy ściąganie należy przyspieszyć, żeby rybę zaciąć. Dochodzę do tego doświadczalnie. Jeżeli okoń z przynętą w pysku przepłynął zbyt mały dystans, najwyżej mu ją wyrwę. Po drugim rzucie pozwalam mu płynąć z przynętą nieco dłużej. W końcu trafiam na właściwy moment i problem znika, bo czas między braniem i zacięciem jest stały.
W tym samym miejscu okonie z tej samej ławicy potrafią brać zupełnie inaczej, jeżeli przynęta będzie prowadzona skokami. Jest to sposób bardzo prowokujący, okonie biorą łapczywie. Mikroprzynętę podnoszę kilkanaście centymetrów nad dno, czasami nawet na pół metra, jeżeli głębokość łowiska na to pozwala. Później puszczam ją w opad. Żyłka jest napięta, ale od czasu do czasu pochylam wędkę, żeby ją trochę zluzować. Wtedy mikrodżig opada szybciej. Jest to ruch bardzo prowokujący, który trochę przypomina łowienie mormyszką w pionie.
Skokami prowadzę i tuż przy dnie, i w toni. Przeszkodą jest wiatr. Nawet gdy wieje słabo, napiera na żyłkę i przesuwa mikroprzynętę poza tor, którym powinna płynąć. Okonie wtedy jej nie atakują, a sama przynęta częściej grzęźnie w zaczepach, bo nie ma nad nią kontroli.
Lokalizacja ryb i łowienie
Podczas łowienia bardzo pomocne są okulary polaryzacyjne. Pozwalają one zaglądnąć pod powierzchnię wody i zadecydować, gdzie warto przynętę zarzucić i jak głęboko ją opuścić. Ryb na ogół nie widać, nawet kiedy woda jest gładka jak lustro, chyba że są to krasnopiórki lub ławice małych płoci przemieszanych z równie małymi okoniami.
Wchodząc w spodniobutach do wody, wybieram takie miejsce, z którego będę mógł rzucać w różnych kierunkach. Staram się też, żeby w zasięgu rzutu były łowiska o różnej głębokości. Jeden kij trzymam w ręce, drugi wtykam w spodniobuty na plecach. Innego wyjścia nie ma. Powrót na brzeg po kij oznaczałby stratę łowiska, bo ryby by się spłoszyły i na jakiś czas chowały w zielsku.
Najpierw zawsze łowię mikroprzynętami. Dopiero kiedy widzę, że ryby są w łowisku, że interesują się małymi przynętami, ale nie mają ochoty brać je do pysków, sięgam po drugi kij, na którym mam małe obrotówki. Woblerami nie łowię, bo takich, jakie bym chciał mieć, nigdzie kupić nie mogę. Mają po trzy – cztery centymetry i nadają się na klenie, ale w wodzie stojącej lub płynącej bardzo powoli już nie zdają egzaminu. Przeważnie są to woblery pływające i pomalowane w takie kolory, które w płytkiej wodzie zamiast ryby wabić, tylko je płoszą.
W każdym nowym miejscu zaczynam od opadu. Wybieram miejsca, w których jest wodna roślinność. Można ją znaleźć nie tylko w jeziorach, ale również w tych zbiornikach zaporowych, w których poziom wody jest przez cały rok w miarę stabilny. Teraz mieszkam na Górnym Śląsku i takie zbiorniki tutaj znajduję, chociażby Pławniowice. Roślinność wodna jest również w wyrobiskach żwiru. Kiedy ją znajdę, łowię tylko w jej sąsiedztwie. Najpierw niezbyt blisko. Jeżeli nawet ryb nie widzę, to zakładam, że są aktywne, a wtedy pływają nawet kilka metrów od zielska. W pobliżu zawsze są uklejki lub słonecznice. Można to rozpoznać po oczkowaniu, a gdzie są te rybki, tam są też okonie.
Rzucam. Lekka przynęta na bardzo cienkiej żyłce nie leci zbyt daleko. Zapinam kabłąk. Gumka na półgramowej główce opada bardzo powoli. Gdy woda jest spokojna, wyraźnie widzę żyłkę na powierzchni. Jest dla mnie sygnalizatorem brań. Opad jest powolny, żyłka cały czas napięta, a przynęta mała, więc z zacięciem nie mam kłopotu. Oczywiście w trakcie opadu też nie zacinam z nadgarstka. Staram się opanować nerwy albo wytrzymać i dopiero, kiedy żyłka ucieka już przez dobrą chwilę, ściągam kij do siebie. Kiedyś nie udawało mi się wyczuć właściwego na to momentu, ale to tylko kwestia wprawy.
W czasie opadu jest na ogół kilka brań. Jeżeli nie udaje mi się ich zaciąć, to po kolejnych rzutach rezygnuję z opadu i zaczynam mikroprzynętę ściągać. Zaczynam ściąganie od tej głębokości, na której zauważyłem pierwsze brania w opadzie. Przynęta jest wtedy na wysokości pływających ryb i prawdopodobieństwo brania jest bardzo duże.
Kiedy nie mam brań w opadzie, kładę przynętę na dnie. Odczekuję dłuższą chwilę i ściągam ją, ale nie kołowrotkiem, tylko kijem ustawionym równolegle do powierzchni wody. Kiedyś mnie korciło, żeby wykorzystać cały zakres jego ruchu, to znaczy od pozycji na godzinie dwunastej aż do dziewiątej. Kończyło się na tym, że około dziewiątej miałem branie, ale było nie do zacięcia, bo – jak się to mówi – kija zabrakło. Teraz pociągam przynętę bardzo powoli po kilkanaście centymetrów. Dzięki temu lepiej wyczuwam każdy, nawet mały uskok dna, kamień albo gałąź, a tam zawsze są ryby.
Lekkie przynęty dają ogromne możliwości. Można nimi łowić przy powierzchni, łączyć różne techniki prowadzenia, wymyślać rozmaite kombinacje stosownie do różnych okoliczności. Kiedyś widziałem przez polaroidy ładne okonie. Stały w bezruchu przy dnie na niecałym metrze. Ledwo reagowały na płynącą obok nich mikroprzynętę, od obrotówki uciekały. Obok leżał spory kamień. Kiedy pukałem w niego mikrodżigiem, odwracały się w jego stronę, ale nie atakowały. Postanowiłem więc nieco zmienić sposób łowienia. Po puknięciu w kamień podrywałem dżiga wysoko nad dno, nad głowy okoni, i opuszczałem go na napiętej żyłce. Okonie nie reagowały aż do momentu, kiedy dżig był już prawie na dnie. Wtedy jeden z nich podpływał i zasysał. Brania widziałem i czułem na kiju, a łowiłem delikatnym mikrosem.
Bardzo często widać, jak ryby odprowadzają mikroprzynęty. Pierwsze co wtedy robię, to zmieniam kolory gumek. Najchętniej łowię ciemnymi. Szlagier to motor-oil, w dalszej kolejności idą wszystkie odcienie brązu oraz drugi szlagier: herbata z czarnym pieprzem. Staram się o gumki z brokatem, bo są bardziej łowne. Dopiero kiedy wszystkie kolory zawodzą, zmieniam dżigi na lżejsze albo przeciwnie, na cięższe. Jeżeli i to nie pomaga, biorę do ręki wędkę z obrotówką. Nie chcę jednak, żeby blaszka się cały czas obracała. Spuszczam ją na napiętej żyłce, wtedy opada jak mała wahadłówka. Zachowuje się tak samo, kiedy ją bardzo powoli ciągnę tuż przy dnie. Wówczas korpus leży na skrzydełku, a cała przynęta się kolebie. Tylko od czasu do czasu skrzydełko się od korpusu odkleja i obraca. Stałe obroty nadaję mu dopiero wtedy, kiedy podciągam obrotówkę do powierzchni albo kiedy startuję z nią po dłuższym spoczynku na dnie.
Mikroprzynęty stosuję też wtedy, gdy łowię bocznym trokiem. Przekonałem się, że daje to lepsze wyniki niż gdybym nadziewał twistera na goły haczyk. Powód jest zapewne taki, że przy szybszym ściąganiu twister lubi się wtedy obracać wokół osi haczyka, a to ryby odstrasza, zwłaszcza okonie. Tymczasem nawet półgramowy dżig stabilizuje twistera w pozycji ogonkiem do góry, a jest na tyle lekki, że nadal pozwala łowić okonie w opadzie.
Mikroprzynęty stosuję do głębokości dwóch – dwóch i pół metra. Czasami nawet głębiej, jeżeli łowię z łódki, ale tylko gdy nie ma wiatru. Wtedy poza okoniami, na które głównie poluję, łowię także inne ryby: krąpie, leszcze, krasnopiórki, płocie, ukleje… Kiedy wieje, skupiam się na krasnopiórkach. Łódkę ustawiam tak, żebym mógł zarzucać z wiatrem. Krasnopiórki biorą, gdy tylko przynęta upadnie na wodę lub zaczyna się zanurzać. Jest to bardzo widowiskowe i świetnie wyrabia refleks. Najczęstszym przyłowem są szczupaki, które na ogół odpływają z mikroprzynętą w pysku.
Zmienne ukształtowanie dna, leżące na nim gałęzie, rośliny lub kopce kamieni na płyciznach to ekotony, czyli styk różnych środowisk. Ryby się ekotonów trzymają. Mają tu kryjówki i dużo pokarmu, same są pokarmem dla większych ryb, które od czasu do czasu wypływają z głębin. I chociaż w takim łowisku ryb jest sporo, spiningistów nie ma prawie wcale. Jeszcze parę lat temu nie było to dziwne. Powszechnie dostępny wówczas sprzęt do ultralekkiego spiningowania się nie nadawał. Prekursorzy pojawili się dziesięć lat temu. Niestety, wiele złego narobili ci, co tę metodę najgłośniej propagowali. Radzili używać odległościówek, tymczasem do łowienia ultralekkiego nadają się jedynie kije krótkie, niewiele przekraczające dwa metry. Z tego też zapewne powodu wielu wędkarzy zaniechało tej metody. Z kijem 3,6 m wyniki musiały być mizerne.
Teraz i mnie wypada dać jakieś rady komuś, kto zechce łowić podobnie do mnie. Powiem tak: najważniejsze to nie zarzucać zbyt daleko. Trzeba się wyzbyć chęci do dalekich rzutów, bo nad lekką przynętą, która znajduje się daleko, nie ma kontroli. Do rzucania na siedem – dziesięć metrów wystarcza kij dwumetrowy. Takim kijem najlepiej się też kieruje prowadzoną przynętą. Kij powinien mieć bardzo miękką szczytówkę wyginającą się na sporej długości. Najlepsze, a można nawet powiedzieć, że jedyne kije do ultralekkiego spiningowania to wklejanki. Szczytówki w nich powinny być szklane, a jeżeli węglowe, to długie, żeby się lekko poddawały biorącej rybie.
Dużym problemem są kołowrotki. Nawet te najlepsze robią brody. Nie ma na to rady, to trzeba polubić i cały czas o tym problemie pamiętać. Po zarzuceniu zawsze sprawdzam ułożenie żyłki na szpuli, kabłąk zamykam ręką, a podczas pierwszych nawojów na szpulę żyłkę przytrzymywać palcami. Po jakimś czasie wszystkie ruchy wejdą w krew.
Nie ma znaczenia, czy żyłka jest rozciągliwa, bo łowimy na krótkich dystansach. Nie warto też patrzeć, jaką wytrzymałość podają na opakowaniach producenci, bo zawsze przekłamują na plus. Ważna jest średnica żyłki. Także w tym przypadku nie polegam na tym, co jest napisane na opakowaniu, tylko mierzę mikrometrem. Stąd wiem, że dwunastka to prawie zawsze czternastka, a bywa, że średnica jest jeszcze większa. Właśnie dwunastką łowię najczęściej. Dzięki temu ratuję sporo dżigów, głównie tych, które zaplątały się w łodygach roślin. Niekiedy używam żyłki 0,10, ale tylko tam, gdzie nie ma zaczepów.
Przy kupnie żyłki nie wybieram tych najdroższych, choć zapewne są najlepsze. Kupuję tanie żyłki, ale sprawdzam ich grubość mikrometrem bo, na przykład, okazywało się, że dziesiątki to często dwunastki, a nawet czternastki.
Nie używam też drogich muchowych haczyków. Może być nawet druciak, byle miał uszko. Przy tak cienkich żyłkach i delikatnej szczytówce wytrzymałość haczyka nie ma żadnego znaczenia.
I na koniec: jest ważne, żeby do łowiska podchodzić bardzo cicho. Chodzenie w spodniobutach też należy przetrenować. Krok, dwa i spora przerwa. Tego czasu się nie traci, bo przeznaczony jest na obserwację.
Rafał Cieszyński
Gliwice
W każdym nowym miejscu zaczynam od opadu. Wybieram miejsca, w których jest wodna roślinność. Można ją znaleźć nie tylko w jeziorach, ale również w tych zbiornikach zaporowych, w których poziom wody jest przez cały rok w miarę stabilny. Kiedy znajdę roślinność, łowię tylko w jej sąsiedztwie. Najpierw niezbyt blisko. Jeżeli nawet ryb nie widzę, to zakładam, że są aktywne, a wtedy pływają nawet kilka metrów od zielska. W pobliżu zawsze są uklejki lub słonecznice. Można to rozpoznać po oczkowaniu, a gdzie są te rybki, tam są też okonie.
W czasie opadu jest na ogół kilka brań. Jeżeli nie udaje mi się ich zaciąć, to po kolejnych rzutach rezygnuję z opadu i zaczynam mikroprzynętę ściągać. Zaczynam ściąganie od tej głębokości na której zauwazyłem pierwsze brania w opadzie. Przynęta jest wtedy na wysokości pływających ryb i prawdopodobieństwo brania jest bardzo duże.