Zarastające jezioro niedaleko Reska. Ma około 50 ha, ale z tego tylko niewiele ponad dwadzieścia to lustro wody otoczonej nieprzebytymi trzcinami i charakterystycznym dla takich zbiorników rdestem aleosowatym. Już kilkadziesiąt metrów od brzegów dno zalega bardzo gruba warstwa mułu. Jezioro Łabuń, królestwo linów.
W tym jeziorze p. Stanisław Adamcewicz z Reska, którego poznaliśmy w ubiegłym roku jako łowcę ogromnych leszczy w jeziorze Stara Dobrzyca, złowił kilkaset linów, w tym kilka rekordowych. Na podobne wyniki liczył także w tym roku, ale się przeliczył, niestety.

- Nie wiadomo co się stało – mówi p. Stanisław. – Lato było piękne i bardzo ciepłe. Wydawać by się mogło, że pogoda jest dla linów wymarzona. Lubią przecież żerować, kiedy tafla jeziora jest spokojna, a woda ciepła. Może przeszkodziła im długa zima? Nie wiadomo. Złowiłem ze dwieście linów, ale tylko część z nich przekraczała dwa kilogramy.
o
Na jeziorze wędkarzy niezbyt wielu. Jest trudne. Pomostów tylko kilka, a każdy z nich okupowany przez dwóch, czasami trzech właścicieli. Nie ma się co dziwić, bo budowanie tutaj pomostu to nie lada wyczyn. Grunt jest miękki i pale trzeba wbijać głęboko. Z kolei łowienie linów z łódki to nie robota, chyba że miałoby się łódź dużą i wygodną, w której nogi by nie cierpły.
Wiosną wędkarzy jest trochę więcej. W większości to spiningiści, którzy przyjeżdżają z własnymi łódkami. Zanim zielsko nie wyjdzie do powierzchni, mają tu swoje pięć minut. Latem, kiedy wodna roślinność rozwija się najszybciej, na jeziorze tworzą się z niej zielone wyspy. Wydawałoby się, że między nimi można spiningować, ale rośliny są również przy dnie i wolnej wody jest niewiele.

Ostatnio eutrofizacja jeziora bardzo przyspieszyła. Wędkarze pamiętają, że jeszcze w latach sześćdziesiątych nad wodą była piaszczysta plaża. Dzisiaj stoi tu, w bardzo grząskim gruncie, wybudowany przez nich pomost, a wody w jeziorze ubyło co najmniej półtora metra. Na brzegu miejsce plaży zajęła olcha.
Na szczęście z dna jeziora wybijają źródła. Nie można ich umiejscowić, ale odpływ jest spory. Wędkarze postanowili z tego skorzystać. Zwrócili się do leśnictwa z prośbą o konsultacje w sprawie podpiętrzenia wody. Leśnicy się zgodzili, bo jezioro jest tak położone, że wartościowym drzewom to nie zagrozi. Ale wędkarzom wolno podpiętrzeć wodę tylko naturalnymi metodami. Budują więc na odpływie małe tamy jak bobry, tyle że z kamieni. Rocznie mogą wodę spiętrzyć tylko o kilkanaście centymetrów. Ale i to może być ratunkiem dla tego położonego z dala od asfaltu, mało komu znanego jeziorka.
o
P. Stanisław dzieli kładkę z Marianem Trochimem. Od wielu lat wędkują wspólnie. Na ogół się sądzi, że wędkowanie to zajęcie bardzo indywidualne, gdy jednak dwóch łowi obok siebie, to o wiele szybciej dochodzą do tego, co akurat w wodzie piszczy. Jest też i inna korzyść. Nęcenie. Liny długo trzeba przyzwyczajać do miejsca. Potrzeba więc nęcić często i dosyć regularnie. Nie zawsze jedna osoba ma na tyle czasu, żeby codziennie jeździć nad jezioro, a tak można nęcić na zmianę.
- Liny wszędzie zachowują się podobnie – uważa p. Marian. – Widać, jak podpływają w nęcone miejsce, zwłaszcza gdy jest płytkie, widać też, kiedy zaczynają żerować. Zdradzają je bąbelki gazu, które sznurkiem układają się na powierzchni. Wszędzie z dużą nieufnością podchodzą do przynęty i podobnie ją biorą. Zawsze jednak dzisiaj wędkuje się trochę inaczej niż wczoraj i przedwczoraj. Trzeba inaczej zestaw wyważyć, inaczej zestawić kanapkę na haczyku albo zamiast kanapki założyć przynętę mono. Bywa, że mimo dokładnego nęcenia w punkt, liny biorą nieco z boku. Łowiąc we dwóch szybciej się do tego wszystkiego dochodzi. Jednak pod warunkiem, że nie tylko łowisko jest wspólne. Jednakowe muszą być także składniki sypanej w nie zanęty.
Niemal w każdym łowisku liny mają swoje smakołyki. Dla pp. Stanisława i Mariana podstawowym składnikiem zanęty jest słodki łubin. Mieszają go z kukurydzą, którą wcześniej przez dobę moczą i później przez dwie godziny gotują. Do tego dodają trochę tak samo przyrządzonego grochu. Ta mieszanka doskonale liny wabi. Jej składniki są też zakładane na haczyk. Który z nich dzisiaj jest lepszy, trzeba sprawdzić doświadczalnie. Czasami jednak liny nie chcą brać, jeżeli na haczyku jest to samo co w łowisku. Żerują, ale przynętę omijają. Wtedy pomaga pęczek białych robaków, albo łubin podparty kilkoma białymi robakami.
Kilkanaście metrów obok miejsca nęconego łubinem i grochem p. Stanisław sypie pokrojone w kostkę gotowane ziemniaki. Nie w takiej ilości, żeby konkurował z łubinem, ale wystarczająco dużo, żeby też przywabić liny. O nich bowiem już od dziesiątków lat wiadomo, że za kartofel życie oddadzą. Na tym łowisku jednak wychodzi, że oddadzą wtedy, gdy nie mają nic lepszego do jedzenia. Ale objawiła się też jeszcze jedna prawidłowość. Na ziemniaki liny biorą o wiele rzadziej, ale łowi się większe sztuki. Nie ma natomiast różnicy co do czasu brania. Jak nie biorą, to nigdzie, a jak biorą, to i w łubinie, i w ziemniakach.
- Późna jesień to też dobra pora na liny – mówi p. Stanisław – choć łowi ich się mniej niż latem. Nie ma wyraźnej różnicy co do wielkości łowionych sztuk, zmieniają się natomiast pory żerowania. Latem zaczynały brać, gdy słońce skryło się za drzewami. Jesienią biorą, kiedy jest ciepły, spokojny dzień.
Wiesław Dębicki