sobota, 27 kwietnia, 2024
Strona głównaŁowiskoLIST ZNAD BIEBRZY

LIST ZNAD BIEBRZY

To, co chcę Wam tu przekazać, wzięło się z kilkunastoletniego doświadczenia, jakie zdobyłem spiningując w Biebrzy i jej starorzeczach.
Najbardziej upodobałem sobie odcinki dzikie lub przynajmniej nieregulowane. Opowieść jest prosta, połów nieraz zaskakująco trudny, wyniki często irytujące, lecz przeżycia niezwykłe. Chcę Was jednak uprzedzić, że w moich łowiskach olbrzymów nie ma i że nie przepadam za przesadyzmem, który na dobre przyrósł do naszego środowiska.

Najczęściej łowię szczupaki i okonie. W moich łowiskach duży szczupak to taki, który waży od 2 do 6 kg. Mój rekordowy ważył 8,20 kg. Złowiłem go w roku 1999, w połowie października. Z okoniami jest tak samo. O naprawdę dużych to można sobie poczytać w wędkarskich czasopismach, a u nas duży okoń to od 0,5 do 1,2 kg. Właśnie takiego największego kiedyś złowiłem. Słyszałem, że jeszcze większego złowił pewien turysta.

Na spining łowię też klenie i jazie, rzadko się jednak zdarza, by któryś z nich ważył powyżej kilograma. O wiele większe łowiłem na grunt, nie mówiąc o tych, które widziałem w wodzie. Może dlatego nie mam lepszych wyników, że w spinigowaniu kleni i jazi dopiero raczkuję. Podczas połowu szczupaków przypadkowo złowiłem kilkanaście boleni, sześć sandaczy i dwa sumiki o wadze 3 i 4,5 kg.

Najchętniej łowię na rippery i twistery, począwszy od paprochów, kończąc na gumach długich na 15, a nawet 20 cm. Na drugim miejscu, pod względem skuteczności i częstości użycia, stawiam wirówki i wahadłówki. Większość z tych przynęt to moja domowa produkcja. Robię przede wszystkim wahadłówki, obrotówki przerabiam, żeby lepiej pracowały.

Uwielbiam przygotowywać sztuczne przynęty według własnego pomysłu. Trzy sezony temu dotarły do mnie małe woblerki w rozmiarze od 1,5 do 3 cm. Zainteresowały mnie te cacka. Próbowałem je robić własnoręcznie, ale się przekonałem, że to wcale łatwe nie jest. Bo co z tego, że woblerek pracuje, skoro ryby go nie atakują? Złowiłem na te swoje woblery kilka kleniaczków i wzdręg, ale to wszystko.

Znacznie bogatsze doświadczenie mam, gdy chodzi o obrotówki. Robię ich mnóstwo, zależnie od tego, gdzie i jakie ryby zamierzam na nie łowić. Ta zależność ma decydujący wpływ na ich kształt, wielkość, ciężar i kolorystykę. W tym jednak przypadku większą rolę niż własna fantazja odgrywają właściwości łowiska.

Zawsze przy doborze obrotówki uwzględniam porę roku. Gdy jest zimno, w wodzie nie ma dużo roślinności, najwięcej ryb siedzi przy dnie. Wtedy łowię ciężkimi obrotówkami. W ciepłych czasach rozwija się wodna roślinność, która w Biebrzy i jej starorzeczach potrafi pokryć prawie całą powierzchnię pozostawiając na niej wolne od zielska tylko wąskie korytarze albo jakieś małe oczka. Sięgam wtedy po obrotówki małe i lekkie. Są jednak w rzece i starorzeczach miejsca na tyle głębokie, że nawet latem mało tam roślinności, w takich miejscach znów przechodzę na obrotówki duże i ciężkie, bo od małych są o wiele skuteczniejsze. Nie tylko mocniej biją wodę, ale można je też prowadzić w opadzie. Ale tam, gdzie sporo roślin w wodzie, nie ma mowy o ciężkiej obrotówce. Tylko lekką mogę prowadzić nad wierzchem roślin, nie łapać za nie kotwiczkami i ciągnąć wolno, żeby ryba miała czas przyjrzeć się i znaleźć czas na dokonanie wyskoku.

Jak z tego wynika, przynętę dobieram nie do ryby, lecz do warunków połowu. To one decydują, jaka ma być wielkość obrotówki, jej ciężar i sposób prowadzenia.

Na początku maja spiningowałem w starorzeczach. Poziom wody był wysoki, a wędkarzy dużo. Choć wszyscy zmieniali przynęty i sposoby prowadzenia, nikomu nie udało się złowić takiej ryby, która by była godna uwagi. Mnie też nie szło. Zrezygnowany lub przynajmniej znudzony komentarzami wędkarzy, że tu nic nie ma, że kłusownicy przecedzili łowisko, założyłem obrotówkę VEGA 3. Również ta zmiana pewnie na wiele by się nie zdała, gdyby nie pewien drobiazg. Bawiąc się poniekąd, pozwalałem błystce iść tak głęboko, że na miękkim spiningu czułem, jak jej skrzydło uderza o dno. Leżały tam szczątki martwych roślin. Te uderzenia zakłócały obroty. Raz błystka szła szybciej, wtedy skrzydełko się nie obracało, raz stawiała większy opór. Kiedy błystka, obijając się o dno, pokonała parę metrów, a jeszcze nie zdążyła nałapać na kotwiczkę paprochów, następowały mocne i zdecydowane brania. W ciągu kilku godzin złowiłem cztery szczupaki – najmniejszy ważył 1,2 kg, największy 2,65 kg – oraz osiem okoni ważących od 40 do 90 dekagramów.

Po którejś wyciągniętej rybie podszedł do mnie kolega. Dokładnie mu opowiedziałem, jak prowadzę obrotówkę. Zaczął łowić tak samo i wyciągnął z wody dwa dwukilowe szczupaki i cztery ładne okonie. A innym nadal nie szło.

Źródła tego mojego przypadkowego sukcesu były z początku dla mnie zagadką. Rzecz wyjaśniła się dopiero w domu, podczas patroszenia złowionych ryb. Zarówno szczupaki, jak i okonie miały w żołądkach od dwóch do pięciu piskorzy. Wytłumaczenie okazało się proste: drapieżniki atakowały tylko te rybki, które były w mule albo blisko jego powierzchni.

Aby sprawę doprowadzić do końca, muszę jeszcze dodać dwie informacje. 1. Inne przynęty prowadzone w ten sposób były bezskuteczne. 2. Szczupaki i okonie uderzały tam, gdzie były wyraźnie wyczuwalne wypłycenia dna. Ich głębokość wynosiła od 1,0 do 1,2 metra. Kilka dni później postanowiłem ten zabieg powtórzyć. Skutek był taki sam i w tych samych miejscach.

Na boczny troczek łowię od czterech lat. Przez pierwsze dwa sezony nie miałem do niego przekonania, bo na haczyk szło za dużo małych. Czasami zażerały tak głęboko, że trudno go było wyciągnąć. Kiedy zobaczyłem, że na boczny trok czasami łowię też dużego okonia, zacząłem solidniej zgłębiać tajniki tej metody.

Ubiegłej jesieni, łowiąc wyłącznie na paproszki, sporo okoni wyciągnąłem z biebrzańskich starorzeczy. Później łowiłem je też spod lodu. Niestety chwalić się nie ma czym. Przez cały sezon złowiłem dwadzieścia takich, które ważyły po pół kilograma. Reszta to dłoniaki, największy z nich nie miał nawet 25 cm. Dwudziestaków za to było oporowo. Łowiłem ich po kilkadziesiąt dziennie. Zabawa była niezła, lecz satysfakcja mizerna, bo chyba każdy woli kilka konkretów niż pół sadzyka drobiazgu.

Z paprochami próbowałem chyba wszystkich możliwych sposobów. Począwszy od przynęty w różnych kolorach, haczyków różnej wielkości, ciężarków różnej wagi, kończąc na najwymyślniejszych sposobach prowadzenia. Niewiele to zmieniało. Były dwa – trzy dobre garbusy i trzydzieści – czterdzieści okonków.

Zmiana przyszła nieoczekiwanie. Bawiąc się paprochem, zwróciłem uwagę na wędkarza w pychówce. Sztywnym kijem rzucał parocentymetrowe twisterki założone na spłaszczoną główkę. Rzucał je tam, gdzie w wodzie leżą powalone drzewa z koronami. Jest tam też zatopiony drewniany prom, a niektóre jego części wystają nad wodę. Ów wędkarz łowił tak zręcznie, że nie zauważyłem, aby chociaż raz miał twardy zaczep. Meandrował przynętą między resztkami grzybieni i grążeli, pomiędzy wystającymi z wody kołkami. Gdy jego łódka przybliżyła się do mnie na tyle, że mogłem zerknąć do środka, zobaczyłem, że na dnie leży sześć, może siedem pięknych garbusów.

W krótkiej rozmowie ów wędkarz mi powiedział, że też łowi na boczny trok, ale coraz rzadziej, bo woli dżigować. Przyznał jeszcze, że w dobrym dniu łowi dwadzieścia i więcej takich garbusów jak te, które ma teraz w łódce.

W ubiegłym sezonie łowiąc na paproszki miałem kilkanaście brań ładnych szczupaków. Żyłka 0,12 i paproch bez wolframu znacznie ograniczają szansę na wyjęcie takiej nieoczekiwanej zdobyczy, lecz mimo to udało mi się kilka szczupaków złowić. Zauważyłem przy tym, że w większości przypadków szczupaki atakują paprocha wtedy, gdy nie biorą na inne, większe przynęty spiningowe albo kiedy nie biorą w ogóle, także na żywca. Wędkarze uważają, że one nie żerują, a ja próbowałem to potwierdzić.

Gdy na łowisku jest kilku wędkarzy ze spiningami i żywcami i wszyscy zgodnie twierdzą, że ryby biorą słabo lub wcale, ja montuję nowy zestaw. To nieco mocniejszy boczny trok. Żyłka 0.18, oliwka z krętlikiem 10 g i największy paproch na haczyku, który ma oczko i długi trzonek. Haczyk przywiązuję do cienkiego wolframu, a wolfram do żyłki. Na taki zestaw trudno złowić dużego okonia, ale szczupaki uderzają bez oporów.

W tej metodzie powtarza się pewna reguła. Nawet gdy wszyscy twierdzą, że ryby nie żerują, to coś tam zawsze można złowić. Wtedy jednak szczupaki są zacięte w kącie pyska. Wygląda to tak, jakby one nie atakowały przynęty, tylko chciały jej posmakować. Nie byłoby to dziwne, gdyby raz miały haczyk wbity w skrzela, raz pod okiem albo w środku paszczy, ale one za każdym razem mają haczyk w kącie pyska! W takich sytuacjach przydaje się dozbrajanie gumek.

Wiele takich zabiegów podpatrzyłem, sporo też eksperymentowałem. Często spotykałem rippery dozbrajane kotwiczką na grzbiecie, za wystającym haczykiem lub od brzuszka. Takie dozbrojenia pomagają rybę zaciąć, mają jednak wadę: na wystające kotwice częściej łapie się zaczepy. Po wielu próbach zdecydowałem się na własne rozwiązanie. Jest to kotwiczka lub pojedynczy hak wmontowany w ogonek przynęty. Mocuję go za pomocą plecionki uwiązanej do trzonka główki i przewleczonej igłą wzdłuż gumki aż do wyjścia w ogonie.

Krzysztof Żukowski

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

- Advertisment -

Most Popular

Recent Comments