Nieraz mijamy takich wędkarzy, którzy są ubrani bardzo skromnie, można powiedzieć: niestarannie. Siedzą w kucki, skuleni, wpatrzeni w bujający się na wodzie spławiczek przywieszony do kiepskiej wędki budzącej co najwyżej politowanie. Za człowiekiem, który przechodzi im za plecami, nawet się nie obejrzą. Oni są na rybach. Kieruje nimi mocny atawistyczny zew myśliwego, który w ich dzisiejszym świecie brzmi tak samo dosadnie jak u zarania dziejów. Mają przynieść do domu jedzenie!
Stoję nad Bugiem. Brzeg mocno wydeptany. Widać, że wędkarze korzystali z tego stanowiska już dziesiątki razy. Zawsze ci sami, przynajmniej w tygodniu. Taki tu bowiem zwyczaj. Wody dużo, ryb nie brakuje, szanuje się więc czyjeś zanęcone łowisko. Wyjątek robi się tylko w soboty i niedziele. Wtedy nad wodą jest wielu przyjezdnych. Jeżeli oni zjawią się pierwsi, to niech sobie siedzą.
Wśród miejscowych, zresztą tak jak wszędzie, są różni wędkarze. Nowocześni i bardzo tradycjonalni. Tradycjonalni, często dlatego, że nie stać ich na nic więcej co podstawowe. Ich wędkowanie, tych przykucniętych, co pilnują każdego drgnienia spławika, z natury musi być inne. My się na ryby wyprawiamy w wolnej chwili, zajmujemy jakieś tam stanowisko, rozkładamy sprzęt, siedziska i sypiemy do wody zanętę, żeby jak najszybciej przyciągnąć ryby. Oni są nad wodą często i mało rzeczy ujdzie ich uwadze. Na ich oczach wali się do wody drzewo. Nieraz trwa to kilka lat, nim padnie. Dostrzegają także drobne zmiany. Pod nachylającą się koroną drzewa inaczej zaczęły się układać prądy. Woda co rusz w innym miejscu wymywa dołek i tworzy nową płyciznę. Oni idą za zmianami. Widzą wodę, patrzą, gdzie przez cały czas rybki hasają, a gdzie tylko od czasu do czasu coś głośno pluśnie. Drapieżniki ich nie interesują, bo musieliby mieć mocny i nowoczesny sprzęt. Nastawieni są na leszcze, bo to ryby duże i smaczne.
Do brzegu podchodzą tak, że gdyby ryby żyły na samej powierzchni, to też by ich ani nie usłyszały, ani nie zobaczyły. Hałasu nie robią, bo nie mają czym. Rytuał rozkładania wędki jest powtarzany od dziesiątków lat, podobnie jak wsypywanie w łowisko garstki parzonej pszenicy przed pierwszym zarzuceniem wędki. Drugą taką porcję trzymają w kieszeni, ale wrzucą ją dopiero wtedy, gdy skończą łowić, żeby jutro też ryby przyszły.
Piotr Kocząb akurat był w pracy, w stadninie koni, kiedy przyszedłem umówić się z nim na ryby. Skromny to człowiek i nie byłem pewien, czy moją propozycję przyjmie. Wziąłem więc ze sobą dwa zaczepne granaty, Żubr. Jeden podałem Piotrowi, w drugim, dla siebie, wyrwałem zawleczkę. Myślałem, że Piotr i swój odbezpieczy, ale on się tylko rozejrzał i włożył go do przydrożnego kosza na śmieci. – U nas w pracy nie można pić – powiedział. – Kierownik to za alkoholem nawet szafki przegląda.
Pogadaliśmy jeszcze trochę o rybach, o najlepszych łowiskach, po- czym ustaliliśmy miejsce i czas jutrzejszego spotkania. Bo jednak się zgodził.
Piotr pojawił się ze Staśkiem Łazebą. Stasiek nie ma karty, ale wędkować bardzo lubi. To jedyne zajęcie, które jego i Piotra trzyma się od najmłodszych lat. Dopiero niedawno zaczęli na wędkowanie patrzeć jak na sposób zdobywania jedzenia. Jeden ma niewystarczające zarobki, drugi od wielu lat pracy znaleźć nie może. Przydało się więc to umiłowane zajęcie.
- Jak przychodzi kontrola, to mamy wytłumaczenie – mówi Piotr. – Ja opłacam za łowienie dwoma kijami. No to mam zarzucone dwa, oba tuż przy sobie. Dla kontroli wszystko jest w porządku. A dla nas jest tak, że ja pilnuję jednego kija, a drugi jest Staśka. Strażnicy wiedzą, że to jest lipa – dodaje – ale też wiedzą, że my nigdy nie kłusowaliśmy i do domu zabieramy tylko po dwa, czasami trzy leszczyki.
Dzisiaj jednak kijów nie będą musieli pilnować. - Nie będą brały – powiedział Piotr patrząc na wodę.
- Dlaczego? – zapytałem.
Nie odpowiedział od razu. Jeszcze się trochę porozglądał, pokręcił, ja w tym czasie kilka razy nagabywałem go o odpowiedź.
- Dzisiaj nie będą brały – odpowiedział.
Wtedy przypomniał mi się góralski dowcip, jak to juhas pytał bacę, kto to niebo im nad głowami trzyma, że na nich nie spada.
Wiesz – odpowiada baca – to całe niebo to owieczki na grzbiecie trzymają. - A te owieczki – pyta juhas – to na czym stoją?
- Stoją one na słoniach – pewnym tonem zawyrokował baca.
- A te słonie to na czym? – pytał juhas.
- Na ziemi stoją – odparł baca
- A ta ziemia? – juhas nie dawał bacy spokoju.
- Tu jednak bacy zabrakło konceptu i poirytowanym głosem odniósł się do juhasa:
- Tyś gówniarzu na redyk przyjechał, czy mam cię w swędzący pysk łupnąć?
Pomny tych mądrości, więcej już nie pytałem, ale – o Boże – jak bardzo chciałbym znać odpowiedź! Musiałbym jednak wiele Żubrów przepędzić po pięknych nadbużańskich łąkach, żeby Piotrowi na kilka dni rozwiązać język, bo w paru zdaniach odpowiedzieć na to pytanie się nie da.
Może Piotr o tym wiedział, może pomyślał, że nie podoła, bo słów zabraknie, a może mu się po prostu gadać nie chciało. Bo i o czym tu mówić? O tym, że dzisiaj ptaki inaczej grają, że wiatr idzie z prądem wody, że płyną jakieś badyle, a przecież woda się nie podniosła, że wir wygląda inaczej niż wyglądał zawsze wtedy, kiedy ryby brały? Wszystko to drobiazgi, ale jest ich niezliczona ilość. Chciałbym usłyszeć po kilka słów o każdym. Piotr zapewne wiele z nich rejestruje instynktownie, a tych zauważalnych jest tak dużo, że jak o nich mówić?
Dla Piotra każdy szczegół jest ważny, bardzo ważny, ale gdy się go przyłoży do innego szczegółu, a potem do jeszcze innych, to powstaje piękna mozaika spostrzeżeń, którą można by opatrzyć tytułem “Dzisiaj będą…” albo “Dzisiaj nie będą brały”. I już.
Siadamy. Nie rozkładają wędek (miały przecież nie brać), ale moją uwagę zwraca spławiczek. Jest zrobiony z gęsiego pióra, a wystającą z wody końcówkę ma pomalowaną na czarno.
Nie jest pomalowana – prostuje Stasiek – tylko okopcona nad świeczką. Farba odłazi, a świeczka trzyma przez pół roku. A czarna dlatego, że taką najlepiej widać. I pod wieczór, kiedy już się robi ciemno, bo wtedy nad Bugiem słońce jest za plecami, i rano, jak od Ruskich prosto w ślepia grzeje. Przyjezdni to łowią na takie spławiki, jakby papugi moczyli. Nic dziwnego, że brań nie widzą. Opowiadają mi o miejscówkach i nęceniu.
Każda duża woda zmienia dno. Czasami nawet kilka razy w roku. A ze zmianą dna związana jest zmiana stanowiska. Leszcze można złowić niemal wszędzie, tylko nie na wypłyceniach. Co prawda łowili także w wodzie metrowej, ale za najlepsze uważają doły i rynny dwumetrowe lub jeszcze głębsze. Technika połowu to przystawka. Zestaw przegruntowany. Ołów leży na dnie, a na powierzchni prawie swobodnie pływa gęsie piórko. Ołów jest na tyle ciężki, że po zarzuceniu nie muruje do dna, lecz układa się tam, gdzie go nurt przesunie. Za ołowiem idzie przecież haczyk i musi trafić na garść wcześniej posypanej pszenicy.
W tym na pozór prostym sposobie łowienia jest kilka drobiazgów. Kto ich nie zna, ten albo ryby nie złowi, albo nerwy straci w powodu wielu pustych zacięć. Ryby niby takie same, a zawsze biorą jakoś inaczej. Raz więc w przystawce trzeba postawić spławik, zmniejsza się więc grunt i napina żyłkę. Niekiedy daje się taki duży grunt, że spławik pływa sobie po wirze to tu, to tam. W każdym takim zestawie inaczej widać brania. Albo jest to zdecydowany odjazd, albo wokół swobodnie pływającego spławika pojawiają się prawie niezauważalne kręgi. I już.
Sporo rozmawiamy o nęceniu, bo to rzecz przy łowieniu leszczy najważniejsza. Leszcze lubią słodkie, dziwiło mnie więc, że utrzymują je w łowisku kilkoma garstkami parzonej pszenicy. Oni mają na ten temat swoje zdanie. Można by napisać po pierwsze, po drugie i po dziesiąte, ale i tak w każdym punkcie mieliby rację. Ich wiedza to mądrość pokoleń. Sprawdza się, bo dotyczy Bugu. Niezwykle bogatego w ryby, miejscówki i wiele innych rzeczy, ale jedynego. Więc kiedy mowa była o nęceniu i pszeniczce, przetrącili mnie tym, że oni nie ściągają ryb do wędek, tylko wędki zarzucają tam, gdzie ryby już są.
Z uśmiechem, ale i trochę ze złością, opowiadają o przyjezdnych, którzy sypią im do wody kupne zanęty. Nie mówią, że te zanęty są złe. Widzieli przecież, jak po zanęceniu przyjezdni łowili nawet sporo ryb. Nęcili jednak tylko w miejscach, do których można wygodnie dojechać motorem albo samochodem (częściej). Dla nich, tych przyjezdnych, to było oczywiste, zwabiali przecież ryby.
- Ale jak takie kulki – mówi Piotr – wrzucą gdzieś koło naszego łowiska, to od razu po rybach. Wyciągnie je tak daleko, że nawet za zakrętem znaleźć ich nie można. U nas nadaje się tylko pszeniczka. Przyklei się do dna i ryb nie przesyci, tyle że jak się jej garstkę sypnie, to leszcze wiedzą, że muszą brać. I tyle.
Wiesław Dębicki
W tym malutkim spławiku widać ich wędkarski kunszt. Nie tylko wypraktykowali, że czarne jest najlepiej widoczne, a więc bez względu na sytuację oko jest przyzwyczajone do jednego i dokładnie odbiera każdą różnicę. Również tak wyważają spławiczek, żeby część stosiny, ta z powietrzem w środku, była pod wodą, a nie jak to robi większość wędkarzy, nad powierzchnią. Tym sposobem najdelikatniejsze branie sprawia, że spławik, który bez mała ma zerową pływalność, zanurza się pod powierzchnię.