Dorsze łowię od piętnastu lat. W kraju wędkarstwo morskie dopiero raczkowało. Kutrów jak na lekarstwo. Ryb wprawdzie dużo, ale szyprowie nie mieli do wędkarzy przekonania. O dobry sprzęt było trudno. Właśnie wtedy dałem się kolegom namówić na wyjazd do Niemiec, do Heiligenhafen nad Zatoką Kilońską.
Łowisko w Heiligenhafen bardzo się różni od naszych. U nas często są sztormy. Tam można wypłynąć niemal zawsze, bo jest ono osłonięte wyspą. To jego zaleta, ale ma ono także wadę: jest płytkie. Głębokość wynosi przeważnie od sześciu do dziesięciu metrów, maksymalna – dwadzieścia. Nie ma też silnych prądów. Łowi się niemal wyłącznie małe dorsze na pilkery ważące od 40 do 60 gramów.
Kiedy w Heiligenhafen znalazłem się po raz pierwszy, byłem oszołomiony. Na nabrzeżach sklepy ze sprzętem i ogromną ofertą rozmaitych przynęt. Kolorowe bary i restauracyjki, bardzo czyste i niedrogie hotele. Na tamto łowisko jeździłem niemal do 2000 roku. Sporo się tam nauczyłem. Niemcy stosują inne przynęty i inne techniki. Łowią dorsze nie tylko na pilkery, ale także na przynęty żywe (robaki wybierane z nadbrzeżnego piasku). To od Niemców nauczyliśmy się łowić dorsze długimi, nawet czterometrowymi kijami.
Równie przypadkowo trafiłem z kolegami na łowiska szwedzkie. Dowiedzieliśmy się o dorszowym festiwalu w Helsingborgu i postanowiliśmy spróbować. Na pierwszych zawodach poszło nam mizernie, ale potraktowaliśmy to jako rozpoznanie walką. W każdym następnym roku było coraz lepiej. W 2000 roku złowiłem tam dorsza, który ważył 7 kilogramów, ale była to zaledwie 107 ryba w kolejności wagowej. W 2005 roku 4,5-kilowy dorsz był już 45. rybą, a ja indywidualnie zająłem miejsce trzynaste. Bo z rybami jest tak, że nie tylko trzeba je umieć łowić. Trzeba też mieć trochę szczęścia. Może dlatego, że go trochę mam, wylosowałem w Helsingborgu srebrny łańcuszek z wisiorkiem dorsza.
Dorsze niemal wszędzie biorą podobnie, ale w innych miejscach i na inne przynęty, inaczej też prowadzone. Helsingborskie łowisko jest niezbyt głębokie, ale ma bardzo silne prądy, typowe dla morskich cieśnin. Trzeba więc stosować o wiele cięższe pilkery, nawet półkilogramowe, a dorsze nie zawsze są przy dnie. Ale tutaj szyprowie o tym informują i od razu dodają, że są na przykład w połowie wody. To kolejne doświadczenie: łowienie dorszy bez pukania pilkerem o dno. Każda nauka się przydaje.
Zaczynałem od łowienia kijem, o którym dzisiaj mogę powiedzieć, że była to do niczego nieprzydatna pała. Prowadziłem pilkera jakbym machał kosą. Ale odwiedzając różne łowiska, przyglądając się innym łowcom i ich sposobom człowiek się uczy. Już od wielu lat, kiedy w kraju nikt o czymś takim nawet nie słyszał, łowię kijem z wymiennymi szczytówkami. Stosuję lekkie pilkery, a technika ich prowadzenia daleka jest od tępego szarpania w pionie.
O swojej technice mogę najkrócej powiedzieć tak: jak nie widać, to słychać. Wiele brań widać na szczytówce. Mogłoby się to wydawać dziwne, bo łowię albo grubymi żyłkami (około 0,30 mm), albo plecionką 0,20. Takie linki są mało rozciągliwe i branie dorsza, ryby bądź co bądź sporej, na kiju powinno się czuć jako szarpnięcie. Tymczasem dorsze potrafią brać tak, że szczytówka ledwo się wygnie. Dlatego gdy morze jest spokojne, ciągle ją obserwuję. Delikatne brania widzę, a jeżeli biją ostro, to zacinam je w tempo, w momencie, kiedy biorą pilkera w pysk, zanim go jeszcze na dobre zamkną. Wtedy żadne podhaczenia się nie zdarzają.
Kiedy morze jest wzburzone, nie ma mowy o łowieniu na szczytówkę. Wtedy biorę linkę między palce. Gdy wyczuję nawet bardzo delikatne puknięcie, pociągnięcie lub zwiotczenie, natychmiast zacinam. Opuszki palców nie kłamią, nawet kiedy kuter szybko dryfuje na pilkera.
Technika prowadzenia przynęty ściśle wiąże się z pogodą. Jeżeli morze jest spokojne lub tylko lekko sfalowane, dryf kutra niewielki i prądy morskie nie wybrzuszają linki, prowadzę pilkera spokojnie. Sposobów prowadzenia jest bardzo wiele. Zaczynam od penetrowania kilkumetrowej warstwy wody nad dnem. Zanim pilker doleci do dna, zamykam kabłąk. Linka się napina, powoli prostuje, w tym czasie pilker wolno tonie. Brań jest wtedy bardzo dużo. Kiedy pilker jest już na dnie, stosuję różne warianty podrywania go na dwa tempa. Tempo pierwsze – mniej więcej metr nad dno. Drugie następuje wtedy, gdy się pilker zatrzyma w toni. Tym razem na pół metra lub na metr wyżej.
Każdy pilker inaczej opada, inaczej się też zachowuje przy poderwaniu. W którymś momencie tego ruchu jest atakowany. Wędkarz powinien to wyczuć i starać się tak prowadzić przynętę, żeby ten ruch wykonywała na jak najdłuższej drodze. Trudne to nie jest, ale trzeba się wprawić, mieć ciągły kontakt z przynętą i pamiętać, że na tej samej głębokości różne pilkery, zależnie od ich wagi, różnie się zachowują. Więc lepiej zbyt często ich nie zmieniać.
Zupełnie inaczej łowię, kiedy statkiem rzuca. Dużej fali najczęściej towarzyszy wiatr. To dla wędkarza, przepraszam, cholerstwo. Ale i na to jest sposób. W morzu spokojnym pozostawiam pilkera na dnie w bezruchu, natomiast gdy jest wiatr, fala i dryf, cały czas nim pracuję. Prowadzę go rozmaicie: na różnych wysokościach, z dłuższym lub krótszym opadem, z mocniejszym lub słabszym pukaniem w dno, ale cały czas pilker jest w ruchu. Męczące to łowienie, ale tylko ono jest skuteczne.
Zawsze staram się zająć miejsce na rufie. To dla wędkarza dogodne stanowisko. Chociażby dlatego, że można brać duże wymachy i daleko zarzucać, a im dłuższą trasę przynęta przebędzie, tym większe prawdopodobieństwo, że spotka się z rybą.
Dla wędkarza dorsze są tak samo chimeryczne jak inne ryby. Dlatego trzeba im ciągle coś zmieniać. Ale myślę, że najwięcej zmian musi być w sposobie prowadzenia, a nie w kolorze przynęt. W Niemczech łowiłem na pilkery w kolorach papugi. Bywały tam też takie dni, że dorsze nie wzięły na nic, co nie miało kotwiczki opatulonej niebieskim chwostem. U nas jest inaczej, bo łowiska są głębsze. Ale kiedy się łowi na 30. metrach, to też trzeba czasami zadbać o kolor korpusu pilkera lub chwostu.
Andrzej Oleś
Goleniów