piątek, 26 kwietnia, 2024
Strona głównaSpinningKOPYTO Z DOZBROJKĄ

KOPYTO Z DOZBROJKĄ

Początek grudnia. Zimno. Szedłem po wale przeciwpowodziowym wzdłuż kanału w kierunku jego ujścia do Odry. Było to moje stałe łowisko. Już z daleka zobaczyłem przy powierzchni ciemną plamę. Zdziwiło mnie to, bo nigdy jej tu nie widziałem, chociaż chodziłem tędy kilka razy w tygodniu. Podszedłem bliżej i dopiero wtedy zobaczyłem, że ta plama to ławica bardzo małych rybek, które powoli płyną w stronę Odry. Kiedy były już blisko ujścia, zawróciły. Krążyły tak po płytszej części kanału, na głębszą wodę się nie zapuszczały. Dopływały do pewnego miejsca i zawracały, jakby im drogę przegradzały jakieś rozpięte w wodzie niewidzialne sieci. Poruszały się bardzo powoli.

Obserwowałem je razem z kolegą. Postanowiliśmy nie iść na nasze łowisko przy ujściu. Uznaliśmy, że skoro jest tu drobnica, to muszą być i drapieżniki. Zaczęliśmy spiningować. Najpierw rzucił mój kolega. Kiedy podniósł przynętę z dna, miał trącenie, później kilka następnych. Niestety, nie były to spodziewane drapieżniki, tylko drobne krąpie i leszcze, których wcześniej nie widzieliśmy. Było ich tak dużo, że nie dało się łowić, bo przynęta co chwilę uderzała w jakąś rybę. Nie można było rozpoznać, czy to wziął sandacz, czy przynęta potrąciła leszcza.

Odszedłem więc sporo w bok. Tu już w pierwszym rzucie miałem branie. Potem było ich więcej, ale żadnej ryby nie zdołałem zaciąć. Na pewno były to sandacze, świadczyły o tym ślady na gumach. Złowiłem w życiu wiele dużych sandaczy i wiem, jaki mają rozstaw zębów. Byłem więc pewny, że w łowisku grasują spore sztuki, przynajmniej trzykilowe. Były jednak bardzo ostrożne. Ślady ich zębów znajdowałem nie na korpusie przynęty, lecz tylko poza haczykiem, na ogonku lub płetwie. Nie była to dla mnie nowość. Z takimi atakami sandaczy spotykałem się już wiele razy, zwłaszcza o tej porze, tuż przed końcem sezonu.

Założyłem kopyto z dozbrojką. Polega to na tym, że w ogon kopytka wkładam kotwiczkę i przywiązuję ją do uszka kawałkiem cienkiej plecionki. Był to strzał w dziesiątkę. Szybko złowiłem komplet sandaczy. Wszystkie były zapięte na dozbrojkę.

Przy połączeniu z Odrą kanał jest bardzo płytki, ma ledwie pół metra głębokości. Na przestrzeni poprzednich 200 metrów, w kierunku starorzecza (kanał łączy je z rzeką), jego głębokość wzrasta do czterech metrów. Niemal wzdłuż całego kanału jego środkiem biegnie o pół metra płytszy grzbiet. Dno jest twarde, tylko w najgłębszych miejscach leży na nim warstwa mułu. Uciąg wody niewielki, w jedną lub drugą stronę, zależnie od jej poziomu w Odrze.

Ławica drobnych rybek trzymała się płytkiej części kanału, o głębokości od 1,2 do 2 metrów. Sandacze pływały w ślad za nią, ale zachowywały dystans dziesięciu metrów. Nigdy nie płynęły przed ani pod stadem. Wracałem w to miejsce jeszcze kilkanaście razy i obserwowałem, ale nadal nie wiem, co robiły sandacze w czasie, kiedy rybki zawracały. Myślę, że rozstępowały się przed nimi na boki, a kiedy drobnica przepłynęła, ruszały w ślad za nią.

Sandacze zawsze trzymały się blisko drobnicy, nawet gdy nie żerowały. Tak jakby pilnowały rybek i nie chciały stracić z nimi kontaktu. Drobnica płynęła zawsze blisko środka kanału, a sandacze po stoku znajdującym się od strony brzegu, na którym stałem. Przynętę zarzucałem za grzbiet, a przy sprzyjającym wietrze nawet za drugą rynnę, pod drugi brzeg kanału. Ale choć prowadziłem ją przez ponad połowę szerokości kanału, wszystkie sandacze złowiłem na stoku, który spadał z garbu w moją stronę. Żadnego brania nie miałem ani w rynnie, czyli w miejscu najgłębszym, ani na szczycie wygrzbiecenia.

Sandacze żerowały intensywnie raz na kilka godzin. Pierwszy raz wcześnie rano, gdy tylko zaczynało się rozjaśniać, drugi raz koło południa, potem jeszcze na godzinę przed zachodem słońca. Najpewniejsze było południe, nieco gorszy ranek, a najmniej sandaczy złowiłem wieczorami.
Przez cały grudzień sandacze żerowały bardzo dyskretnie. Chociaż w tym czasie spędziłem na łowisku ponad sto godzin, nigdy nie widziałem atakującego sandacza ani spłoszonej drobnicy. Natomiast wszystkie sandacze, które wziąłem do domu, były opchane rybami o długości kilkunastu centymetrów. Łowiłem w wodzie płytkiej i przejrzystej, więc cudów nie ma, powinienem zobaczyć atak drapieżnika lub panikę wśród drobnicy. A jednak nie zobaczyłem.

Myślę, że sandacze płynęły za stadem i chwytały ryby, które nieopatrznie zostawały z tyłu. Nie chciały atakować agresywnie, żeby nie rozpędzić stada. Wskazywał też na to sposób brania. Wszystkie sandacze, nawet duże, brały niezwykle delikatnie. Nigdy nie było to mocne uderzenie. Najczęściej czułem lekkie przytrzymanie, jakby przynęta zahaczyła się o rośliny. Po braniu sandacz, zanim się zatrzymał, potrafił przez kilka metrów płynąć z gumą w pysku.

Próbowałem różnych metod prowadzenia przynęty, ale sprawdziła się tylko jedna: wleczenie. Sandacze atakowały wolno przesuwającą się po dnie gumę. Żeby je zaintrygować, prowadziłem ją zmiennym tempem. Dwa obroty korbki i na dwie sekundy zostawiałem przynętę w spokoju. Brania następowały w chwilę po tym, gdy przynęta ponownie ruszała. Kompletnie zawiódł klasyczny sposób łowienia sandaczy, tj. podnoszenie przynęty i opad. Ale to też nie było dla mnie zaskoczeniem, bo późną jesienią i zimą większość sandaczy złowiłem właśnie “na ciąganego”.

Uważam, że opad, zwłaszcza na ciężkiej główce, jest w zimnej wodzie zbyt agresywną formą prowadzenia przynęty. Ale i tak łowiłem ciężko. W dwumetrowej wodzie, żeby przerzucić łowisko, musiałem używać 8- gramowych główek. Gdy wiał niekorzystny wiatr, sięgałem po jeszcze cięższe. Jednak wraz ze wzrostem ciężaru główki liczba brań spadała. Na główki ważące więcej niż 14 g nie złowiłem nic. Zbyt mocno ryły w dnie, co widocznie ryby odstraszało.

Na początku łowiłem na plecionkę, ale po kilku wyprawach zmieniłem ją na żyłkę. Na plecionce czułem znacznie więcej brań, ale łowiłem mniej ryb. Żyłka przedłużała czas brania, co przy ostrożnie atakujących przynętę sandaczach miało duże znaczenie.

Z przynęt najłowniejsze były 7-centymetrowe kopyta Relaksa, perłowe z niebieskim grzbietem. Złowiłem na nie prawie wszystkie sandacze. Oczywiście próbowałem innych kolorów, ale wyniki były dużo gorsze. Kilka sztuk dostałem na seledyn z brokatem, po jednym na gumy żółtą i czerwoną. Tylko nieliczne miały w pysku całą przynętę, większość zapięła się na dozbrojce.

Na koniec muszę się pochwalić wynikami. Złowiłem kilkadziesiąt sandaczy ważących ponad dwa kilogramy. Dziesięć sztuk miało ponad pięć, a największy, długi na 94 cm, ważył 9,2 kg. Mój kolega także złowił kilka dużych ryb.

O sandaczach z kanału opowiadał Krzysztof Pawlata z Sadowic
WS

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

- Advertisment -

Most Popular

Recent Comments