piątek, 19 kwietnia, 2024
Strona głównaSpławikA WISŁA PŁYNIE...

A WISŁA PŁYNIE…

Wiele się w wędkarstwie zmieniło od czasu, kiedy w 1934 roku w Sandomierzu Mieczysław Śliwowski zakładał Towarzystwo Wędkarskie. Nie zmieniły się tylko miejsca, w których i dzisiaj sandomierscy wędkarze łowią ryby.

Jednym z nich jest Aleksander Śliwowski, syn Mieczysława. Ojciec wciągał go w wędkowanie od najmłodszych lat. Rodzinny bakcyl zaowocował tym, że teraz p. Aleksander niemal każdą wolną chwilę spędza z wędką nad wodą. Kiedyś jego pasją był spining i muszka. Teraz, jak mówi, przysiadł, bo nie ma już młodzieńczej kondycji. I przysiada w miejscu, w którym przed wojną łowił jego ojciec, i które do dzisiaj jest bodaj najpopularniejszym sandomierskim łowiskiem. Znajduje się ono na tym brzegu, na którym rozłożyło się miasto, niedaleko mostu, nieco powyżej przystani dla statków. Rzeka wielokrotnie zmieniała tam bieg, więc w ostatnich latach wzięto ją w ryzy kamienną opaską. Stworzono tym samym doskonałe łowisko dla spławikowców. Odbywają się tam niemal wszystkie lokalne zawody spławikowe i gruntowe. Poprosiłem p. Aleksandra, żeby o nim opowiedział.

Łowię na tyczkę i na koszyczek Raz ten sposób jest lepszy, raz tamten. To zależy od tego, jak aktywne są ryby. Tuż pod wodą jest krótka półka, za nią zaczyna się kamienny spad, który kończy się na dziesiątym metrze, potem jest rynna, a w niej ryby. Tam najłatwiej je utrzymywać w zanęcie, kiedy się łowi tyczką. Czasem jednak ryby są poza dziesiątym metrem i wtedy najlepszy jest koszyczek. Nęci i utrzymuje przynętę w jednym miejscu. Tak się łowi duże ryby, zwłaszcza tam, gdzie – jak tutaj – jest silny prąd wody.

Nęcę oczywiście i koszyczkiem, i dodatkowo kulami. Koszyczek musi leżeć tam, gdzie są kule lub rozmyta z nich smuga. Dociążam go więc dodatkowym ołowiem i wykonuję kilka rzutów kontrolnych. Widzę, gdzie się koszyczek zatrzymuje i dopiero wtedy rzucam tam i kule, i napełniony koszyczek. Na haczyk zakładam białe robaki, czasami kukurydzę, ale dobre są również czerwone robaki, gnojaki i dżdżownice.

Zanęta do koszyczka i do kul jest w zasadzie taka sama. Tyle tylko, że do zanęty koszyczkowej nie dodaję kleju, natomiast w kulach oprócz kleju jest również ziemia i żwir. To konieczne, żeby się dobrze trzymały dna tam, gdzie opadną, i później odpowiednio smużyły.

W Sandomierzu już dawno skończyły się czasy, że wystarczyło wrzucić do wody rozmoczony chleb zmieszamy z ziemią z brzegu – taką opinię słyszałem tu wiele razy. Powód? Ponoć za dużo wędkarzy. Ryby są, ale żeby je złowić, trzeba dobrej zanęty. Powszechnie stosuje się River Robinsona. Jest droga, ale zawsze skuteczna. Pod warunkiem że się doda białych robaków. A łowi się różne ryby. Jazie, leszcze, trafiają się też spore certy i rozpióry.

Z OJCEM RAŹNIEJ

Na tym samym łowisku spotkałem się z Marcinem Juźwińskim, również mieszkańcem Sandomierza. I chociaż to spotkanie miało być poświęcone wyłącznie łowieniu, rozmawialiśmy o czymś innym. Ojciec Marcina, Włodzimierz, który od wielu lat para się wyczynowo spławikiem, wciągnął też syna w wędkarstwo sportowe. Więc Marcin ma dobrą szkołę. Tak dobrą, że w ubiegłym sezonie był jednym z najlepszych w Polsce juniorów. Dzięki decyzji Głównej Komisji Sportowej PZW on i Łukasz Machała, najlepsi juniorzy ubiegłego roku, mogli teraz startować we wszystkich zawodach GP i mistrzostwach Polski. Tym większa jego zasługa, że cały rok łowił sam. Oczywiście ojciec pomagał mu w przygotowaniach, ale że w tym samym czasie on też startował, na zawodach synowi towarzyszyć nie mógł. Wsiadł Marcin do dobrej windy. Mało kto bowiem w jego wieku może ciągle podpatrywać z bliska najlepszych i się z nimi porównywać.

Obaj, ojciec i syn, są w klubie Sensasa. Winda jedzie szybko do góry, bo kompania to nie lada. Środowisko czołowych zawodników, szeroki dostęp do dobrego sprzętu i wszelkich nowinek zanętowych – to się bardzo liczy.

Dzisiaj, na wiślanym łowisku, są razem. Pod okiem ojca Marcin przygotowuje zanęty. Składniki wyłącznie Sensasa, więc są ich pewni i całą uwagę skupiają na technice. Bo technika to nie tylko samo łowienie, to także przygotowanie zanęty. Obaj przekonują mnie, że to naprawdę bardzo ważne. Dowód? Z takich samych składników dwaj wędkarze, wcale nie nowicjusze, skomponują dwie różne zanęty. Ta różnica może się okazać taka, że wyniki łowienia będą jak jeden do pięciu.

Przed ważnymi zawodami doświadczeni zawodnicy, a w zasadzie ich pomocnicy, zaczynają przygotowywać zanęty jeszcze w nocy. Dopiero tuż przed startem do doskonale rozpulchnionej i wstępnie nawilżonej zanęty trafią robaki, ewentualnie jeszcze atraktory. Na treningach zanętę przygotowuje się na łowisku. Z tych samych składników i z zastosowaniem tych samych zabiegów, ale robi się to o wiele szybciej. Po prostu nie wyciąga się z niej wszystkich możliwości. Na treningu to wystarczy, nie łowi się przecież obok konkurentów.

Podstawowa czynność podczas przygotowywania zanęty to mieszanie i przecieranie. Każdy kolejny składnik, który trafi do zanęty, musi być przetarty przez sito razem ze składnikami przetartymi już poprzednio. To mozolna praca, ale dzięki niej cała zanęta jest odpowiednio rozdrobniona, a wszystkie jej składniki rozłożone w niej równomiernie. Po składnikach spożywczych dodaje się glinę i klej, potem robaki i żwir.

Ojciec przygląda się uważnie, czy Marcin nie pominął czegoś ważnego. No, idealnie nie jest, ale na trening wystarczy. Marcin będzie łowić sam. Jeżeli zlepi kule zbyt słabo, ryby i tak nie pójdą do konkurencji. Jeżeli zaś kleju da za dużo, co najwyżej będzie dłużej na nie czekać.

Treningi są bardzo potrzebne, ale brakuje na nie czasu. W każdy bowiem weekend, od początku maja do końca października, z wyłączeniem kilku tygodni wakacyjnych, odbywają się zawody. Tam więc doskonali się technikę. Ale bez treningów ani rusz. Są potrzebne, żeby sprawdzić nowe koncepcje, nowe komponenty, nowy sprzęt, który się przecież co roku wymienia.

Kule zanętowe wędrują do wody. Tempo jak na zawodach. Tyle różnicy, że Marcin nęci wyłącznie daleko, bo będzie łowić jedenastometrową tyczką. Na zawodach jest inaczej. Nęci się i blisko (płocie, ukleje lub okonie), i daleko (najczęściej leszcze łowione odległościówką lub bolonką). Mija chwila, zanim kule zaczną pracować. Po niedługim czasie jest pierwsza ryba, później następne. Ale brania ustają, a donęcanie nie pomaga. Krótka narada i zmiana zestawu.

Dotychczas Marcin łowił zestawem 18-gramowym, teraz do wody wędruje trzydziestka. Będzie przystawka w nurcie. Być może w łowisku są leszcze, a najlepszy na nie sposób to nieruchoma przynęta. Okazało się, że owszem, leszcze są, ale niezbyt duże. Marcin łowi ich kilka i postanawia dodać do zanęty uniksu. Skutkuje, ale na krótko. Jest kilka ryb, potem ledwo widoczne brania i czasami wyssane robaki.

W ogóle dzisiaj cienko z rybami. Siedmiu wędkarzy, którzy w pobliżu urządzili sobie zawody, złowiło w sumie pięć małych rybek. Kilka sporych ryb w siatce Marcina budzi ich podziw.

  • Dzisiaj badaliśmy – mówi Włodzimierz Juźwiński – jak się zachowuje pewien rodzaj glinki. Robimy to już któryś raz z rzędu. Niby działanie różnych glinek jest znane, ale nigdy się nie jest do końca pewnym, w jaki sposób roznoszą one różne składniki. O tym, co zaobserwowaliśmy dzisiaj, niebawem dowiedzą się nasi koledzy. Tak się właśnie gra w klubie. To najszybsze zdobywanie wiedzy. Bez klubu we współczesnym wędkarstwie trudno liczyć na sukces.

(wd)

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

- Advertisment -

Most Popular

Recent Comments