wtorek, 12 listopada, 2024
Strona głównaSpławikWIOSNA ZE SPŁAWIKIEM

WIOSNA ZE SPŁAWIKIEM

Małe szczupaki, ważące dwa – trzy kilogramy, wycierają się nawet pod lodem. Większe trą się w kwietniu, największe pod koniec czerwca.
Tarłowy kalendarz matka natura ustaliła tak, jakby właśnie o nich głównie myślała. Kiedy bowiem wylęg szczupaka, po wchłonięciu woreczka żółtkowego, zaczyna atakować i zjadać inne rybki, ma ich dużo. są one niemal bezbronne, bo dopiero co się wykluły. W marcu i kwietniu – zależnie od rejonu, bo Polska jest rozległym krajem z kilkoma strefami ciepła – wycierają się bolenie, jazie, jelce, płocie. Właśnie narybek tych gatunków pożerają małe szczupaczki.

Mimo to szczupaków mamy coraz mniej, bo ich mięso jest konsumpcyjnie bardziej wartościowe od mięsa innych ryb. Łupi więc szczupaka każdy, kto potrafi. Dzisiaj już wiemy, że wędką, nawet żywcówką, która jest metodą dla wędkarzy leniwych i nie bardzo sprawnych manualnie, krzywdy szczupaczej populacji się nie uczyni. Wiemy też, że największe spustoszenie wśród szczupaków porobiły rybackie sieci i tak zwana racjonalna gospodarka. Każdego roku przez kilka tygodni, licząc od połowy marca, telefon redakcyjny jest gorący. Nawet kilka razy dziennie odbieramy informacje o sprzedaży szczupaków w okresie ochronnym, często w dodatku niewymiarowych. Dzieje się to w różnych sklepach. Tych najmniejszych, za rogiem, i w marketach znanych sieci handlowych. Nasze tłumaczenie, że wszystko odbywa się zgodnie z prawem, jest dla rozmówców mało przekonujące, nawet ich irytuje.

Cóż, nie nasza to wina. Tłumaczymy, że ryby te dostarczają sklepom dostawcy, którzy posiadają tak zwane obręby hodowlane. Z takich obrębów można je odławiać bez oglądania się na czas ochrony poszczególnych gatunków, podany w przepisach wykonawczych do Ustawy o Rybactwie. Wiemy, że w praktyce odbywa się to inaczej. Gdy tylko zejdą lody, szczupacze tarliska w wodach państwowych, chwilowo znajdujących się w rękach dzierżawców, są obstawiane sieciami.

Przez dziesiątki lat oglądałem to na zbiornikach zaporowych należących do okręgu PZW Opole. Od marca do czerwca były one przegrodzone sieciami kilometrowej długości. Cel był jeden: wyłowić jak najwięcej sandaczy, które już się na tarliskach znajdowały lub dopiero do nich wędrowały. Takimi praktykami są objęte niemal wszystkie jeziora, na których prowadzona jest sieciowa gospodarka rybacka. Bez względu na to, kto jest dzierżawcą. To właśnie stąd ryby wyłowione w okresie ochronnym trafiają na konsumenckie stoły. Dzieje się to w majestacie prawa, bo dzierżawcy mają wykopane grajdołki, zwane obrębami hodowlanymi, z których rzekomo te ryby pochodzą.

Nie słyszałem, żeby ktoś starał się te praktyki ukrócić. A możliwości są, bo prawo pozwala pewnym organom na kontrolę ryb od momentu ich złowienia do chwili, kiedy już leżą w restauracji na talerzu (do takiej kontroli uprawnione są między innymi Państwowa Straż Rybacka, policja, Straż Graniczna). Chętnie bym o czymś takim napisał, bo mnie też już drażnią te aroganckie gęby facetów, którzy sprzedają ryby niewymiarowe, do tego w okresie ochronnym, a towarzyszy temu bezczelny półuśmieszek: “No i co mi zrobisz?”. Nie mogę już słuchać tłumaczeń, z jakich to powodów naturalne tarliska obstawione są sieciami. Że niby “pozyskujemy ryby do tarła”. Nie mogę patrzeć na dziesiątki, co ja piszę! – na setki wędzarni dymiących w ogródkach działkowych w Ustce i dalej blisko Słupi w czasie ciągu tarłowego troci, kiedy na wędkę łowić ich nie wolno. Na wędkę nie wolno, ale rybacy sieciami mogą. Kolejna furtka do naszego ogródeczka.

To, co teraz napiszę, wiem od rybaka. Mówił mi o dzierżawcy, który go zatrudniał. Że trzymali sieci non stop, że wszystko do wora, później z tym na wagę albo na mączkę. Opowiadał o łowieniu ryb na tarliskach i o tym, że gdy tak przez kilka lat jezioro czyszczono, to potem innym sposobem już się ryb złowić nie dało, zwłaszcza najbardziej cennych sandaczy i szczupaków. Pewnej wiosny nie mogli znaleźć tarliska szczupaków. Widzieli tylko pojedyncze ryby chlapiące się w trzcinach, więc sieciowych płotów nie warto było stawiać. Pocieszali się, że jak się zaczną trzeć płocie, to przypilnują i dobrze je obstawią (na tarło płoci przypływają drapieżniki, bo to dla nich czas obfitości). Przypilnowali, obstawili, prądem pogonili ryby w kierunku siatek i… nie złowili żadnego szczupaka. Wszystko ma swój koniec.

Wiosna to pora na rozprostowanie kości, a dla wielu ludzi z naszej branży czas pierwszych wypraw z wędką. W niektórych rejonach Polski już od przełomu lutego i marca białoryb szykuje się do tarła. Nie jest rozproszony, pływa w grupach, więc dosyć łatwo można złowić płocie i japońce.

Od dziesięcioleci wiadomo, gdzie się łowi białe ryby. Gdy więc rozejdzie się fama, że “już biorą”, nad brzegami pojawiają się rzesze wędkarzy. Łowią jeden obok drugiego, ramię w ramię, wszyscy. Błędem byłoby jednak myśleć, że to dla nich łatwizna. Wystarczy przyjrzeć się dziesiątkom, setkom wędzisk sterczących nad wodą, by Spostrzec, że jedne się co chwila uginają pod rybą, gdy inne długo tkwią nieruchomo.

Chociaż ryb zatrzęsienie, trzeba nad nimi popracować. Po pierwsze potrzebny jest delikatny zestaw. Może nie aż nazbyt cienki, ale zgrabnie zbudowany. Musi mieć spławik tak wyważony, żeby reagował, choćby ryba tylko przynętę dotknęła. Decyduje o tym ołów rozłożony centrycznie, a nie jakieś jego kawałki byle jak zaciśnięte zębami. Skupione obciążenie nie jest praktyczne, bo ryby są teraz bardzo aktywne i często zmieniają adresy, raz są w tej warstwie wody, raz w innej. Należy więc zestaw obciążyć w dwóch punktach. Wtedy się dobrze podaje przynętę w pobliże dna, a kiedy przyjdzie łowić w toni, to tylko jeden obciążnik będzie biorącej rybie stawiał opór.

Wiosną często trzeba zmieniać grunt. Jeżeli łowi się spławikówką, należy z przynętą skakać od powierzchni do dna. Koszyczek też jest dobry, ale wpychana do niego zanęta powinna mieć mocny zapach. Chociaż ryby dobrze żerują, o tej porze roku największe znaczenie ma nie smak, lecz intensywny aromat.

Rzeka Wkra we wsi Kosewko
koło PomiechÓwka

Basen głęboko wcięty w ląd. Jego brzeg, metr przy metrze, zajmują wędkarze. Przed basenem przewężenie rzeki, a nad nim most zbudowany w miejscu niegdysiejszego młyna. To właśnie z niego spadała kiedyś masa piętrzonej wody i wypłukała basen, który co wiosnę zapełnia się płociami. Ciągną je wszyscy, jeden większą płotkę, inny malutką. W powietrzu błyskają rybki rozmaitych roczników. Pod nogami przepływają tysiące płotek z ubiegłorocznego tarła.

  • Tak jest od czasu, kiedy wybagrowali Wkrę – mówią ci, co często tu bywają i łowią. – Kiedyś rzeka meandrowała, było w niej wiele głęboczków, szczupaki miały się gdzie podziać i było ich dużo. Teraz Wkra to kanał, w którym szczupaki nie mają się gdzie schować, a ich brak odbija się na płotkach. Dużo ich aż do bólu. Kiedyś było mniej, ale były większe.

Zachodni brzeg Zbiornika Włocławskiego. Starorzecze przy wsi Brwinowo i port w duninowie
Samochodów pełno, rejestracje z trzech województw. Rozmawiam z miejscowymi wędkarzami. Pytam tych, co łowią w starorzeczu, czy nie przeszkadzają im leżące tu śmieci. Jedni wzruszają ramionami, inni mówią, że czasami “robią akcję” i sprzątają. Wszystkie stanowiska toną w obrzydliwym brudzie, na który składają się głównie wszelakie wędkarskie opakowania z plastiku, butelki po piwie i wódce, metalowe puszki i wszystko inne, co się znajdowało w samochodzie i tam przeszkadzało. Tutaj nikomu nie przeszkadza. Wędkarze zapatrzeni w spławiki raz w raz wyciągają rybki. Okonek, płotka, krasnopiórka… Bywa – mówią – że płocie potrafią brać przez cały dzień, ale to się zdarza rzadko. Dominuje japoniec w różnych wielkościach. Przeważa rozmiar 20 cm.

W porcie w Duninowie jest czysto. Betonowe nabrzeże łatwiej wysprzątać, a brak w wodzie roślinności, zwłaszcza trzcin, nie ułatwia zadania flejom, którzy co mają pod ręką zbędnego, wyrzucają do wody. Tu ich widać i zawsze znajdzie się ktoś, kto zwróci uwagę na niestosowne zachowanie.

W porcie biorą wyłącznie japońce. Wędkarze siatki mają pełne, a tu branie jedno po drugim, do obłędu. Łowisko to jest tak popularne, że miejsca na brzegu zajmowane są niemal na stałe. Wieczorem przyjechała jedna ekipa, rano została zmieniona przez innych, w południe przyjechali na to miejsce kolejni, których zastąpiła nocna wędkarska zmiana. To też nie dziwi. Z betonowego nabrzeża łowi się wygodnie, a przecież liczba miejsc jest ograniczona. Obok portu przebiega ruchliwa droga łącząca Płock z Włocławkiem. Kiedy się z niej w nocy popatrzy w kierunku portu, można odnieść wrażenie, że wczoraj były Zaduszki, tyle na brzegu cmentarnych lampionów oświetlających wędkarskie stanowiska.

Cieszy oczy widok gnących się kijów oraz siatki i wiadra pełne różnej wielkości japońców. Zarazem jednak ten widok przeraża, skąd bowiem tyle tej zawleczonej zarazy w wiślanym zbiorniku?

Co ma jej nie być – mówią wędkarze –jak drapieżników nie ma. Nasi rybacy (zbiornik jest we władaniu PZW i na całym obszarze ryby odławiane są sieciami; tylko na Wisłę w rejonie Płocka rybacy mają zakaz wstępu) tak się wycwanili – opowiadają wędkarze – że jak łowią sumy, to najpierw szukają ikrzycy. Później ją zamykają w klatce, którą kładą na dnie, obstawiają sieciami i czekają na mleczaki, które zwabione feromonami wydzielanymi przez samicę idą jak w dym. Skoro tak się postępuje, to jakie drapieżniki mają ten chwast wyjadać? – mówią wędkarze i wskazują na siatki pełne srebrnych karasi.

Dzisiejsza Ustawa Rybacka dopuszcza zarybianie gatunkiem, który w Polsce już występuje. Zwolennicy tego zapisu mówią, że i tak nie jest on wolny, gdyż placówki opiniujące operaty wodno-prawne baczą nad tym co się ma do wody dostać. Jednak znalazło się w Polsce dziesięciu profesorów, którzy podpisali się pod dokumentem, że ryby, które przebywają w Polsce od stu lat można uznać za gatunek rodzimy (!) (wycofali się z tego, ale ile tym szkód narobili w rodzimej przyrodzie, Pan Bóg jeden wie). Jest do dzisiaj w kraju wielu zwolenników radosnej twórczości, pochodzących z akademii rolniczych, gdzie nigdy nie uczono ekologii, wpajano za to jedynie słuszną zasadę, że przyroda po to jest, żeby ją ujarzmiać. Więc gdy tylko mają możliwość, pchają do jezior karpie, amury, pelugi. Jeżeli to jest rzeczywistość, to któż zagwarantuje, że nie dopuszczą, przecież to właśnie oni są dla administracji państwowej jedynymi naukowymi autorytetami, do zarybienia innymi, przywleczonymi gatunkami, z uzasadnieniem “przecież one już występują w rodzimym środowisku”. I zamiast zwalczać amury, tołpygi, karpie, pelugi, japońce, czebaczki, babki i trawianki, będziemy się starać, by było ich coraz więcej. Zgroza!

No cóż, jakie czasy, taki gnój.

Wiesław Dębicki

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

- Advertisment -

Most Popular

Recent Comments