sobota, 27 kwietnia, 2024
Strona głównaŁowiskoJEZIORO MORZYCKO

JEZIORO MORZYCKO

Jezioro Morzycko znajduje się kilkadziesiąt kilometrów na południe od Szczecina. Jego powierzchnia wynosi ponad 350 hektarów. Źródła naukowe podają, że w najgłębszym miejscu ma 60 metrów. Wędkarze jednak twierdzą, że jest to tylko 58 metrów, bo tyle pokazują ich echosondy.

Kiedyś jezioro było znane z dużej liczby szczupaków i okoni, ale – zdaniem tutejszych mieszkańców – rabunkowa gospodarka rybacka sprawiła, że złowienie ryb na wędkę stało się problemem. Wędkarzy zaczęło ubywać, a do Morynia, miasteczka malowniczo położonego nad brzegami jeziora, przyjeżdżało coraz mniej turystów.

W swojej długiej historii Moryń nigdy nie miał szczęścia. Swoje początki wiąże ze słowiańskim grodem wybudowanym w X w. na jeziorowej wyspie (teraz jest to półwysep). W XIV w. ówczesna wieś, bo gród uległ zniszczeniu, uzyskała prawa miejskie. Moryń miał różnych właścicieli, w tym również Krzyżaków, a po wojnach husyckich na wiele stuleci znowu stał się wsią.

Po ostatniej wojnie nadzieje na trwały sukces też okazały się złudne. Moryń, otoczony skolektywizowaną ziemią, stał się dla tutejszej socjalistycznej gospodarki rolnej elementem infrastruktury. Powstały ośrodki maszynowe, ogromne stołówki, piekarnia, młyn i wiele innych podobnych placówek. Wszystkie padły, kiedy zabrakło państwowych dotacji. Miasto zaczęło gasnąć nawet za przyczyną jeziora, które jeszcze niedawno stanowiło jego chlubę. Przejął je dzierżawca i, jak tu mówią, niemiłosiernie wyławiał wszystko, co w nim pływało. Dopiero od roku na wodach jeziora gospodaruje szczecińskie PZW. Odbudowane zostało tutejsze koło. Wędkarze poczuli się gospodarzami. Jezioro zarybiono szczupakiem, wprawdzie wylęgiem, ale to też się liczy. Wystarczy nie przeszkadzać naturze – mówią wędkarze.

Nie sądzili, że mimo wszystko po ostatnim dzierżawcy w jeziorze ryb jest jeszcze sporo. Kiedy łowiono je agregatami, odpłynęły od brzegu. W toni rybacy nie mogli dać im rady. Włoki były bezużyteczne, bo jezioro ma zbyt nierówne dno, a w stałe sieci ryby nie za bardzo chciały wpływać. Tegorocznej wiosny, kiedy stan wody w jeziorze był wysoki, dużo ryb wpłynęło w przybrzeżne trzciny i trawy. Tym razem jednak ich nie odławiano. Wiosenne wody opadały powoli, a wraz z nimi narybek odpływał na głębszą wodę. Kilka takich lat i sztuczne dorybianie nie będzie już potrzebne.

Prowadzona w ostatnich kilkunastu latach gospodarka, rybacka zapewne też, spowodowała spore zmiany w środowisku wodnym. Ubyło trzcin i sitowia, a dno przed nimi, kiedyś piaszczysto-kamieniste, zaczęły porastać podwodne rośliny. Wędkarze kojarzą to z brakiem ptactwa wodnego, które wyjadało wiele roślin, a którego w czasie, gdy codziennie odbywały się odłowy elektrycznymi agregatami, na jeziorze niemal zupełnie nie było. Ale i tutaj przyroda powoli wraca.

Jezioro jest oczkiem w głowie obecnych władz Morynia. Widzą w nim siłę napędową dla miasta. W okolicy są przepiękne tereny na wyprawy piesze i rowerowe. Bliskość granicy z bogatym sąsiadem, wiele ciekawych obiektów historycznych, coraz więcej miejsc wypoczynku letniego o wysokim standardzie – wszystko to sprawia, że okolice te stają się turystycznie coraz bardziej atrakcyjne.

Niestety, możliwości te mogą zostać przekreślone, bo od północnej strony jeziora wyrastają domy. Aż trudno zrozumieć, jak państwowe urzędy mogą dopuszczać do tego, żeby nad jeziorem, bliżej niż sto metrów od brzegu, budowano wille. Pożytek dla kilkudziesięciu ich posiadaczy zaprzepaści turystyczną atrakcję całego regionu. Zarobi kilku łapowników z administracji państwowej, którzy nie chcą widzieć czyjejś samowoli, straci całe miasto. Może ktoś wreszcie odwróci fatum ciążące nad Moryniem?

Ilekolwiek by jednak złych rzeczy działo się nad brzegami, to z wędkarskiego punktu widzenia jezioro się odradza.

Janusz Garbacz
z Morynia

Dla mnie Moryń ma inną historię niż dla tych wędkarzy, którzy cały czas siedzieli na miejscu. Wyjechałem stąd, kiedy miałem dziewiętnaście lat. Za pracą, na Górny Śląsk. Wróciłem, wyremontowałem dom, w którym mieszkała moja mama. Jestem na emeryturze i mam sporo czasu na ryby.
Kiedy mieszkałem na Śląsku, nie traciłem kontaktu z Moryniem. Przyjeżdżałem na ryby i po świeże powietrze. Zapraszałem nawet kolegów. Któregoś razu gościłem ich aż dwunastu, ale to już było w czasach popegeerowskich, kiedy jeziorem władał dzierżawca. Po kilku dniach powiedzieli mi: “Wiesz Jasiu, tutaj jest pięknie, ale co z tego, kiedy ryb nie ma”. To były dla nas, moryńskich wędkarzy, suche lata. Na szczęście się zmieniło. Powoli przyroda zaczyna się regenerować, a my trochę jej w tym pomagamy.

Łowię leszcze i szczupaki. Tak jak wszyscy leszcze zanęcam pszenicą i kukurydzą. Szukam tylko trochę innych łowisk. Jak się popłynie wzdłuż brzegów, to w wielu miejscach widać powbijane w dno kołki. Do nich cumuje się łodzie i zarzuca wędkę w stronę środka jeziora. Tak tutaj łowią niemal wszyscy. Łowiska są na różnych głębokościach. Najczęściej na pięciu lub siedmiu metrach. Rzadko kiedy głębiej.

Leszczy szukam na spadach górek. Butelkę uwiązaną do sznurka osadzam na dnie kilkanaście metrów od zanęconego miejsca. Służy mi więc jedynie za punkt orientacyjny i nie przeszkodzi w holowaniu dużej ryby. Jest na tyle daleko, że żyłka się w nią nie zaplącze. Ilekroć przypływam na łowisko, zawsze kotwiczę w takim miejscu, żeby wiatr wiał mi w twarz. Grunt mam ustawiony na taką głębokość, na jakiej leży zanęta. Gdy wiatr zepchnie wędkę w łowisko, ołów musi się opierać na dnie. Nigdy nie łowię leszczy, kiedy wiatr spycha zestaw z płytkiego na głębokie. Wtedy przynęta szoruje po dnie, a leszcze tego bardzo nie lubią. Pomaga mi też prąd wody, który zawsze jest przeciwny wiatrowi. Doskonale się tak łowi.

Leszczom i płociom poświęcam czas tylko w ciepłe dni lata. W maju i jesienią wolę spiningować. W Moryniu jest sporo szczupaków. Przez ostatnie lata dobrze się wycierały, bo do czerwca woda była podniesiona, a my pilnowaliśmy tarlisk. Zresztą one nie były obstawiane sieciami, jak w czasach “racjonalnej gospodarki”. Wyniki naszych starań są już widoczne.

Najwięcej szczupaków łowię na wahadłówki. Sezon zaczynam w maju. Wtedy obławiam wyłącznie śródjeziorowe górki. W tym czasie już tam jest roślinność. Szczupaki mają się gdzie schować i na co polować, bo po tarle od brzegu wróciły płotki. Kotwiczę na głębokiej wodzie i rzucam w kierunku szczytu górki. Wahadłówkę prowadzę tak wolno, żeby szła równolegle do dna, coraz głębiej.

Od czerwca pływam wzdłuż brzegów, bo tam się szczupaki przeniosły i polują na wylęg. Wtedy też łowię je na wahadłówki. Tylko jak jest duża fala, zakładam obrotówkę, bo wahadłówka chodzi za cicho. Na wahadłówki i obrotówki biorą również okonie. Można je też łowić na gumy, ale ja ich nie używam. Na gumy łowi żona, Danusia. Czasami więcej ode mnie.

Pani Danuta, zapytana jak łowi, odpowiedziała, że nic szczególnego w jej spiningowaniu nie ma. Po prostu mąż jej daje wędkę, ona zarzuca i kręci. Tyle tylko, że robi to z większą uwagą i wyczuciem w miejscach, gdzie szczupaka już kiedyś złowiła.

Jan Pawlak
z przyjezierza

Źle wspominam ostatnie lata na jeziorze. Obławiali je sieciami bez umiaru. Na okrągło bili ryby agregatami. Jak wędkarze płynęli po rybakach, znajdowali powykręcane prądem ryby i ogromne ilości martwego narybku. Ryba do brzegu nie dochodziła, była w jeziorze. Na szczęście tam nie mogli jej zaciągami odłowić, bo dno jest bardzo nierówne. Coś o tym wiem, bo pomagałem rybakom w odłowach.

Wtedy mało który z naszych wędkarzy chodził na jezioro. Karmienie było bez sensu. Wszędzie stały rybackie siatki. Jak się przez kilka dni pokarmiło ryby w jednym miejscu, można było być pewnym, że zaraz rybak obstawi je siatkami.

Kiedyś przyjeżdżało do nas wielu wędkarzy z całej Polski. Przestali przyjeżdżać, bo z brzegu nie mogli nawet małej rybki złapać. My miejscowi zawsze coś tam złowiliśmy, ale większość z nas i tak przeniosła się na inne łowiska. W końcu odebrano dzierżawcy jezioro. Teraz jest w PZW, ale poprzedni prezes naszego koła też chciał je odławiać. Nawet mnie namawiał, żebym u niego pracował, bo wiedział, że mam w tym trochę doświadczenia. Ale kiedy zapytałem, jak mi będzie za to płacił, to powiedział, że rybami. Nie zgodziłem się, bo nie jestem perkozem, żeby codziennie jeść ryby.

Teraz, od ubiegłego roku, jest inaczej. Można zakarmić i ryby podpływają. Nikt ich siecią ani prądem nie goni. Podstawowa karma, jaką nasi wędkarze nęcą, to parzona pszenica i kukurydza. Korzenie może zapuścić ten, kto będzie nęcił na przykład pęcakiem. Do pszenicy i kukurydzy dodajemy torebkę jakiejś sklepowej leszczowej zanęty i makaron kolanka. Każdy ma swoje miejsca i zawsze pół wiaderka takiej karmy wrzuca. Później ryby się tutaj trzymają. Mało kto z naszych wędkarzy kotwiczy się na linach. Mamy powbijane w dno tyczki i do nich wiążemy łódki. To najlepszy sposób, szczególnie na leszcze, które są bojaźliwe i ciągłe wrzucanie kotwicy mocno by je płoszyło.

Na haczyk zakładamy to samo, co jest w zanęcie, ale co dokładnie, zależy od tego, jaka ryba podejdzie. Pszenica albo kukurydza, gdy wejdą płocie, makaron i kukurydza, kiedy są leszcze. To, co jest na haczyku, zawsze podpieramy białym robakiem. Czasami jednak leszcze nie chcą brać. Stoją w zanęcie, nawet ją jedzą, bo widać bąble na powierzchni. Wtedy dobry jest kopany robak.

Krzysztof Konecki
z Morynia

Trzynastka jest moja
Niewiele się jeszcze u nas zmieniło w wędkowaniu. Nadal obowiązują grube żyłki, kute haczyki i duże ołowiane ciężarki. Zmieniają się jednak ryby. Są ostrożniejsze i ciągle ich ubywa. Więc nie one do nas, ale my do nich musimy się dopasować.

Mam siedmioro dzieci, a przy pensji nauczyciela niewiele groszy zostaje na wędkarskie hobby, ale kiedyś z żoną postanowiliśmy tak, że trzynaste pensje przeznaczamy na nasze osobiste potrzeby. Żona swoją ma dla siebie, ja za swoją trzynastkę kupiłem odległościówkę, kołowrotek z dobrym hamulcem, cienkie żyłki i przyponówkę 0,12 i 0,14. Kiedy koledzy zobaczyli te zestawy, to się chyba za moimi plecami pukali w czoło. Ale dla mnie od tego czasu ryby w jeziorze są niemal zawsze. Pomagał mi w tym wasz miesięcznik. Podobne zmiany, z jeszcze lepszymi wynikami, zaszły w moim wędkowaniu podlodowym. Nie spławikówka lub szarpak z ciężką cynową błystką, tylko cienkie żyłki, delikatne kiwaki, mormyszki. Odtąd nie mam już, jak kiedyś, dni bez ryby.

Takie właśnie jest jezioro. Potrzebuje więcej cierpliwości niż rzeka oraz o wiele cieńszych i delikatniejszych zestawów. Trudno się takim sprzętem wyciąga ryby, ale inaczej łowić się nie da. Jezioro ma jeszcze jedną właściwość. Nie można byle gdzie podawać przynęty. Najlepiej to widać przy łowieniu białej ryby. Długim nęceniem można przyciągnąć ryby, ale nie okazy, nawet nie duże sztuki. Jednak gdzie nasypać zanętę, z góry powiedzieć nie można. To się poznaje latami, nawet gdy się łowi tylko w jednym jeziorze. Owszem, wiadomo powszechnie, że pewne miejsca są lepsze od innych. Przecież ryb nie znajdziemy na piasku albo w błocie. Wybierzemy więc półki z twardym dnem albo z niewielką warstwą mułu, zanęcimy, zarzucimy i będziemy czekać. Na pewno coś tam złowimy. Ale kiedy nie będziemy bacznie obserwować przyrody, to nie zrozumiemy, dlaczego w zanęconym miejscu raz biorą leszcze, a innym razem płocie, albo że nie możemy tam złowić okazu.
Jestem wędkarzem jednego jeziora. Owszem, łowiłem w kilkudziesięciu innych, sporo również w rzece, nawet bolenie, ale naprawdę rozumiem tylko Moryń (jezioro nazywa się Morzycko, ale niemal powszechnie mówi się na nie Moryń, jak na miasto – przyp. red.).

Dzisiaj zawładnęły mną drapieżniki. W osiąganiu niezłych wyników pomogła mi obserwacja. Spiningista nie jest zapatrzony tylko w spławik. Kiedy siedzi w łódce lub na brzegu, widzi wiele innych rzeczy. Właśnie wtedy zobaczyłem, że w jeziorze woda też płynie, a kierunki zmienia nawet kilka razy dziennie. Płynęła w lewo, brały leszcze. Kiedy płynęła w prawo, łowiłem wyłącznie płocie. Czasami prądy wody w jeziorze są silniejsze niż w rzece. Do końca nie wiem, od czego to zależy, ale na pewno największy wpływ na to zjawisko ma energia promieni słonecznych i siła wiatru. Nie rozumiem wszystkiego do końca, ale to nie oznacza, że nie potrafię dojść swego. Szukam bowiem nie przyczyn tych zjawisk, tylko łączę je z zachowaniem się ryb. Poznawanie jeziora to ciągłe próby i eliminowanie błędów.

Było jeszcze kilka trzynastek. Jedną z nich przeznaczyłem na kij spiningowy z miękką szczytówką. I tak jak przedtem odkrywałem płocie i leszcze w miejscach, o których się powszechnie mówiło, że są bez ryb albo że dzisiaj one w ogóle nie biorą, tak teraz dowiadywałem się sporo o okoniach.
Kiedy się ktoś raptownie przesiada z łowienia ryb spokojnego żeru na drapieżniki, bardzo wyraźnie postrzega różnice w ich zachowaniach. Leszczy, gdy się odkryje trasę ich wędrówki, można oczekiwać zawsze w tym samym miejscu i o tym samym czasie. Raz będą większe, raz tylko małe, zmienią swoje zwyczaje na jesień i na zimę, ale wiadomo, gdzie będą i kiedy. A okonie cały czas fruwają. Nie, nie można powiedzieć, że nie mają swoich ulubionych miejsc, ale potrafią zniknąć z nich na długo. Te, które żyją w trzcinach, przebywają w nich cały czas, ale one nie są duże. Największe okonie w Moryniu są pod ławicami ryb. Jednak nie pod uklejkami, jak w większości innych jezior. Tutaj jest bardzo dużo drobnych ryb wymieszanych w jedną wielką ławicę – płotek, sielaw, okoni i uklejek. Taka ławica przemieszcza się powoli, niesiona prądami. Pod nią, ale również wśród niej, są duże okonie.

Niestety, nawet kiedy się taką ławicę znajdzie, towarzyszące jej okonie nie zawsze mają ochotę na branie. Z początku, kiedy poznawałem zwyczaje drapieżników, sądziłem, że jakąś rolę odgrywa rodzaj albo kolor sztucznej przynęty. To się nawet w pewnym sensie potwierdziło, z tym że nie chodzi tylko o przynęty sztuczne. Bywają bowiem chwile, że okonie dają się złowić wyłącznie na żywca. Innej przynęty nie ruszą.
Choć Moryń znam niemal od dziecka, wypatrzenie ławicy mnie też nie przychodzi łatwo. Trasy, po jakich pływają, są zmienne jak pogoda. Kiedyś przeważały wiatry z dwóch kierunków, zachodu i wschodu. Od kilku lat bardzo często wieją wiatry północne i zachodnio-północne. Są to wiatry zimne, które zupełnie mieszają jeziorowe życie. Nam wędkarzom na pewno, rybom bez wątpienia również. Kiedy woda jest spokojna, ławicę zdradzają niewielkie zmarszczki na powierzchni. Gdy jest wiatr i fala, muszę liczyć na szczęście lub na mewy. Ale i tutaj się pomieszało. Kiedyś mewy to był sygnał niezawodny. Dzisiaj na Moryniu pojawiły się niezliczone stada kormoranów. Biją ryby od dołu, mewy z góry, a okoni ani śladu.

Nie pozostaje więc nic innego, jak inaczej szukać ławicy. Zawsze się ją znajdzie w pobliżu podwodnych górek, ale nigdy nad nimi. Żeby ławica spokojnie płynęła, toń musi być spora, powinna mieć co najmniej sześć – siedem metrów głębokości. Kiedy ławicy nie mogę namierzyć w żaden sposób, kotwiczę łódkę tam, gdzie pojawiała się w ostatnich dniach. I czekam z zarzuconą żywcówką.

Jest ławica, są w niej drapieżniki, ale – jak już mówiłem – mogą zupełnie ignorować sztuczne przynęty. Opracowałem więc metodę, która pozwala łowić okonie w ogóle, a czasami nawet bardzo duże. Mogę się pochwalić okoniem, który ważył 1,75 kg. Tą samą metodą złowiłem również wiele kilowców i półtorakilowców.

Niewielki haczyk, na niego zahaczam uklejkę. Najczęściej za pyszczek, bo wtedy zacięcia są najpewniejsze. Jeżeli jednak przy takim uzbrojeniu żywca brania nie mam, a to się zdarza bardzo często, wtedy haczyk zaczepiam za płetwę grzbietową. Jakieś dwa metry dalej, za rybką, zaciskam na żyłce niewielką ołowianą śrucinę. Takiej wagi, żeby ukleja razem z tym ołowiem niemal swobodnie pływała w ławicy z innymi rybkami. Kiedy zacznie słabnąć, ta mała śrucina będzie ją ściągać do dna. Żaden okoń takiego łupu nie przepuści.

Wiesław Dębicki

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

- Advertisment -

Most Popular

Recent Comments