Trudno uwierzyć, że liny można łowić na śródjeziorowych górkach kilkaset metrów od brzegów. Zwykle przecież szuka się ich w miejscach zarośniętych, mulistych i płytkich. Gdybym nie był aż przesadnie dociekliwym obserwatorem, nie przekonałbym się kolejny raz, że natura jest naprawdę nieprzewidywalna.
Duże liny zobaczyłem przypadkowo. Mignęły mi wśród rzadkiej roślinności na szczycie podwodnej górki na mniej więcej dwumetrowym gruncie. Ten szczyt jest twardy jak beton i w dodatku pokryty żwirem i dużymi otoczakami. Tylko tu i ówdzie zielsko jest dość gęste, cała reszta to pojedyncze rośliny, ale wszystkie wychodzą aż na powierzchnię i jest pod nimi sporo cienia.
Postanowiłem sprawdzić, co te liny tu robią, tak daleko od brzegu. Są tylko tranzytem czy coś je trzyma? Wyjaśniło się to w ciągu kilku miesięcy, od maja do sierpnia, bo tyle czasu poświęciłem na rozszyfrowanie ich sekretów. To doświadczenie znowu zawdzięczam moim ukochanym leszczom, które na tej właśnie górce przystępują do tarła. Inaczej bym na nią nie trafił i linów nie zobaczył.
W połowie maja na szczytach górek pojawia się już sporo świeżych roślin. Pływają wśród nich młode płocie, ukleje i okonki. Kiedy te rośliny mają już około metra, na tarło przypływają pierwsze leszcze. Za nimi pojawiają się węgorze (pisałem kiedyś o tym), a za węgorzami liny. Tylko duże sztuki, bo mniejsze chyba boją się wyprawiać tak daleko od bezpiecznych brzegów.
Dochodzenie w sprawie linów z górki postanowiłem przeprowadzić na łagodnym spadzie, gdzie rosło najwięcej świeżej zieleniny. Głębokość była nie za duża, bo równe dwa metry, ale niżej na tym stoku było już czyste, żwirowate dno. Woda jest tu przejrzysta, a lin to ryba ostrożna i przebiegła. Dlatego dwadzieścia metrów od miejsca, które zamierzałem zanęcać, wbiłem 2,5-metrowy kołek, żeby mi pokazywał, gdzie za każdym razem kotwiczyć. Gdyby bowiem lin zobaczył łódkę na tle nieba, wyczuliłby potrójnie wszystkie swoje zmysły.
Do wody poleciała twarda kukurydza, wcześniej namoczona i podgotowana z cukrem, trochę pęczaku dla drobnicy, mniejsze kostki ziemniaków i łubin. Drugiego dnia jeszcze przed świtem podsypałem tyle samo tego samego, razem było trzy kilo. Na trzeci dzień sypnąłem tylko grubą zanętą, bez pęczaku. W czwartym dniu zobaczyłem z daleka kilka dużych kręgów na wodzie. Dokładnie tam, gdzie sypałem. W sercu mi zakłuło, ale jeszcze nie zacząłem łowić. Popłynąłem na leszcze, które nęciłem w innym miejscu.
Wreszcie postanowiłem zarzucić wędki tam, na szczycie góry. Było jeszcze ciemno, kiedy zakotwiczyłem przy wystającej z wody tyczce. Rzuciłem dwie garście kukurydzy twardej, a na haczyk założyłem trzy ziarna konserwowej. Trzy, bo mi się nie chciało zmieniać leszczowych haków, a z doświadczenia wiem, że one, choć takie duże, linom wcale nie przeszkadzają. Od razu zarzuciłem dwie wędki. Antenki tylko kilka centymetrów wystawały nad wodę. Było szaro i ledwo je widziałem. Właśnie chciałem poprawić grunt, żeby je widzieć lepiej, i dobrze, że trzymałem kij w ręce, bo coś mi go chciało wyrwać. Poczułem potężne szarpnięcie, a potem ciszę i luz na kiju. Z drugiej strony zestawu po haczyku nie było nawet śladu. O co tu chodzi, pomyślałem, co to było u licha?!
Zmieniłem przypon i – powtórka. Zestaw z trzema ziarnami kukurydzy na haczyku znowu znalazł się w wodzie. Tym razem jestem skupiony i widzę, że na drugiej wędce spławik się lekko unosi. Nie czekam ani sekundy tylko zacinam i… od razu takie samo potężne szarpnięcie. Ryba w ciągu kilku sekund zrobiła kilkudziesięciometrowe koło. Jakby chciała zagarnąć całe tutejsze zielsko.
Znam chyba wszystkie sposoby walki różnych ryb w jeziorach, ale to było coś nietypowego. Ryba cały czas pływała w koło raz z prawej, raz z lewej mojej strony. Pierwsza myśl była taka, że podhaczyłem leszcza za brzuch lub za ogon. Dopiero po dobrej minucie ryba zakreśliła na powierzchni jeszcze jeden duży krąg. Wtedy ją zobaczyłem i mnie zamurowało. To był lin. Ogromny, prawie czarny lin. Wtedy trochę żałowałem, że nie używam podbieraka, ale sobie poradziłem, choć ręce mi drżały.
W tym dniu nie miałem już brań na linowej górce, ale wcale się tym nie martwiłem, bo ten, którego złowiłem, ważył blisko trzy kilo. Był dosłownie obżarty ikrą.
Przez kolejny miesiąc złowiłem dziesięć linów w ciągu ośmiu zasiadek. Ostatnie miały w brzuchach malutki narybek. Przypuszczam, że to był narybek leszcza. To mi wyjaśniło, co tu robią stare liny późną wiosną i latem. W lipcu na górce było ich nawet więcej, bo i roślinności przybyło. Miały się więc gdzie chować i co jeść. Na kamieniach i łodygach rdestnic aż grubo było od ślimaków i racicznic. To już nie stołówka, ale szwedzki stół zastawiony smakołykami! Co ciekawe, liny brały tylko o świcie. Kiedy się rozjaśniało, gdzieś znikały.
Kiedy teraz wracam od moich leszczy, zawsze zaglądam na górkę. Nie po to, żeby łowić. Powoli przepływam łódką po zielsku i patrzę. Często z tego gąszczu wypływają i przemykają obok łodzi ogromne cienie. Wiem zatem, że one tam są. Wielkie i wypasione.
Nie spotkałem ani nie złowiłem ani razu lina mniejszego niż kilogram. Młodsze roczniki jakoś tu nie zaglądają, ale za kilka lat przypłyną za starszyzną i na pewno spodoba im się obfitość stołu na podwodnej górce.
Gdyby ktoś chciał pójść w moje ślady i też łowić liny na górkach, to nie radzę zwabiać ich drobną zanętą. Nie nadaje się do tego ani pęczak, ani nawet sama kukurydza z puszki. Jedno i drugie jest po prostu za drobne i za miękkie. Tu jest bardzo dużo małych ryb, a o świcie także mnóstwo średnich i nawet dużych płoci. Drobne zanęty zostaną wyzbierane w ciągu kilkunastu minut. Najlepsza jest twarda kukurydza, łubin i groch. Groch też po namoczeniu gotuję z cukrem, podobnie jak kukurydzę. Kawałki rosówek sprawdzają się dopiero wtedy, kiedy liny są już przyzwyczajone do wybranego miejsca. Kiedy nęcenie zaczynałem od rosówek, to nie mogłem się opędzić od okoni (fakt, że niektóre były nawet przyzwoite).
Nie warto się też bawić w delikatny sprzęt. Żyłka co najmniej 0,20 na przyponie i duży kuty hak, na którym zmieszczą się trzy ziarna kukurydzy. Ja używam haczyka nr 2, grubego i z krótkim trzonkiem. Przestrzegam, że liny z górek walczą, bez przesady, jak dziesięciokilowe karpie. Są nawet od nich lepsze, bo żyją w wodzie pełnej zielska i dużych kamieni. A potrafią wykorzystać każdy kamyk, tylko żyłka trzeszczy.
Bogdan Barton