piątek, 29 marca, 2024
Strona głównaSpinningWIOSENNY BOCZNY TROK Z MAŁYM ALE

WIOSENNY BOCZNY TROK Z MAŁYM ALE

Starorzecza i dopływy Biebrzy przeważnie są jeszcze rozlane. Woda jest wysoka, mętna i wygląda na martwą. Ale to tylko pozór. Ryby są, ale nie wszędzie. Klenie, płocie, okonie i leszcze nie śpią. Są, żerują, dają się złowić i mam wrażenie, że jest ich nawet nieco więcej niż w ubiegłym roku i chyba częściej zdarzy mi się użyć podbieraka.

Parę ładnych dni spędziłem nad wodą ze spławikami, cztery dni przesiedziałem z drgającą szczytówką. Jestem zadowolony. Do tej pory złowiłem sporo pięknych rybek. Tylko z okoniami jest nieco gorzej. To nie znaczy, że ich nie ma. Po prostu nie nastawiam się wyłącznie na ten gatunek. Przez te dni oprócz płoci, kleni i jazi miałem kilka półkilowców i ze trzydzieści patelniaków.

Gdy pewnego wieczoru zacząłem się zastanawiać właśnie nad garbusami i wspominać jesienne sukcesy, postanowiłem wyruszyć nad wodę tylko z pickerem i paproszkami. Przygotowałem niezbędny sprzęt, uzupełniłem paprochy, a na wszelki wypadek wziąłem kilka maleńkich obrotówek. Dopiero rano przemknęła mi myśl, że jeżeli nic się nie będzie działo, to może połowię na grunt. Wziąłem więc jeszcze do wiaderka białe i czerwone robaki oraz ochotkę.

Nad wodą byłem parę minut przed siódmą. Dzień nie zapowiadał się ani pogodny, ani ciepły, a w powietrzu wisiało zwątpienie, monotonia i beznadzieja. Rzadko tak się czuję, gdy wyruszam na ryby, ale szara i gładka powierzchnia wody, mgła i drobna mżawka oraz chłód – to wszystko przytłumiło mój wrodzony i czasami niepoprawny optymizm.

Punkt siódma zacząłem paproszkować. Jak to wiosną bywa ze mną najczęściej, wybierałem miejsca głębsze, jamki, zakręty i powolne prądy wsteczne. Pobicia nie było nawet na lekarstwo. Parę minut po ósmej spod krzaka wyjąłem okonia troszkę ponad 20 cm. Chwyciłem się kurczowo tej zapowiedzi i zacząłem zmieniać paproszki. Przewędrowałem przez całą gamę kolorów i – nic.

Poszedłem z drugiej strony krzaka, z biegiem nurtu, na wyjście z jamki i tam, po kilkunastu rzutach, miałem uderzenie. Stanowcze, dość mocne, ale już po sekundzie opór zniknął i wyjąłem zestaw z obciętym paproszkiem. “Śledzik” – pomyślałem i wróciłem na wejście jamki. Na wędkę założyłem małą obrotówkę z wyraźnym czerwonym akcentem, miotełką z nici na kotwiczce. Po kilkunastu rzutach nastąpiło uderzenie, potem opór i dość ciężki hol pod prąd. Byłem skłonny myśleć, że to kleń, ze względu na charakterystyczne odejścia. Ale nie, po chwili wyjąłem 40-dekowego okonia. Po kolejnych czterech rzutach znów coś podeszło, ale opór był znacznie słabszy. Okonek 25 centymetrów. Niby nic, ale jednak tu są – pomyślałem. Potem długo jeszcze obrzucałem to miejsce obrotówkami, ale bezskutecznie.

Nieco zrezygnowany po chwilowym uniesieniu, znowu zrobiłem zestaw do troczka, ale na haczyk zamiast małego twisterka założyłem dwa czerwone robaki. Wrzuciłem w nurt, a sam siadłem, by się nieco posilić. Ledwie zacząłem jeść, patrzę, jest wolne, leniwe przygięcie. Zacinam – nic. Pomyślałem, że to woda naniosła na żyłkę jakąś wierzbową gałązkę. Dołożyłem jeszcze jednego robala, powtórzyłem rzut. Poczekałem, aż woda zniesie zestaw pod brzeg, i położyłem wędkę na trawie.

Śniadanie już się dawno skończyło, a na szczytówce ciągle cisza. Uniosłem pickera i odruchowo zacząłem zestaw z robakami prowadzić tak jak paproszka, wolno i delikatnie odrywając przynętę od dna. Po pokonaniu dwóch trzecich odległości nastąpiło branie. Okonek. Uzupełniłem robaki i powtórzyłem zabieg, ale poprowadziłem jeszcze delikatniej i wolniej, z mniejszą częstotliwością podrzutów. A jakże, po 6 – 7 metrach branie i okoń, około 30 dekagramów.

Wiem, że żywymi przynętami spiningować nie wolno. Pierwszy okoń był przez przypadek. Zanim złowiłem drugiego, sprawę przemyślałem i robiłem to z tak długimi przerwami, że o spiningu nie mogło być mowy.

W kolejnych rzutach do czerwonego robaka dodałem dwa białe (z dołu i z góry, czerwony w środku). Brania były nadal. Po szóstym okoniu normalne puknięcie, ale hol ciężki. Ryba daje się powoli prowadzić, ale ciągle trzyma się środka rzeki. Dopiero w odległości 5 – 6 metrów od brzegu na wodzie wykłada się leszcz, trochę powyżej kilograma.

Nie chcę się kurczowo trzymać jednego zestawu i postanawiam poeksperymentować. Może inaczej będzie lepiej? Przerabiam troczek. Ciężarek 4 gramy zostawiam bez zmian, ale żyłkę, na której jest uwiązany, skracam z 35 do 20 centymetrów, natomiast żyłkę z haczykiem wydłużam z 60 do 80 centymetrów. Dzięki temu ruch przynęty stał się swobodniejszy, a co za tym idzie, bardziej naturalny.

Zmieniam też kompozycję przynęt. Wszystkiego po trochu: białe robaki, od 3 do 5 sztuk, oraz kanapka: raz biały, raz ochotka. Zaczynam też trochę inaczej łowić. Zarzucam i czekam, aż woda zniesie zestaw pod mój brzeg. Od razu jest skubnięcie, a czasem uderzenie. Gdy brania nie ma, to podciągam zestaw. Płynnym ruchem, nie kołowrotkiem, tylko wędką. Taki skok na dwa metry. Znowu czekam. Podczas podciągania brań nie ma. Ruchy szczytówki widzę dopiero wtedy, gdy ciężarek poleży kilka minut na dnie.

Do szarówki złowiłem 14 okoni (ten z obrotówki był największy), jednego leszcza, trzy płocie, dwa krąpie i blisko kilowego klenia. Dwa niewymiarowe klenie wymieniam tylko po to, by w całości oddać przebieg połowu.

To jest moje zupełnie nowe doświadczenie. W ten sposób łowiłem pierwszy raz w życiu. Gdybym przynętę podawał tradycyjnym sposobem gruntowym, pewnie też bym coś złowił. Jestem przekonany, że takie prowadzenie w jakiś sposób rybę prowokuje. Nie wiem, kiedy następuje branie, bo zestaw podrywam rzadko, a robię to delikatnie i powoli. Prócz bodajże dwóch uderzeń okoni rybę zacinałem wtedy, gdy próbowałem po raz kolejny poderwać zestaw.

Trudno mi cokolwiek więcej napisać o tej metodzie, bo tak naprawdę prawie nic o niej nie wiem. Tylko to, że jest ciekawa i jej tajniki na pewno będę zgłębiał.

Krzysztof Żukowski

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

- Advertisment -

Most Popular

Recent Comments