środa, 8 maja, 2024
Strona głównaSpławikLEKARSTWO NA WĘDKARSKĄ DOLEGLIWOŚĆ

LEKARSTWO NA WĘDKARSKĄ DOLEGLIWOŚĆ

Wiosną wszystko w wodzie odżywa i drażni mnie do granic wytrzymałości. Gdzie zarzucić wędkę, wszędzie pełno wielkich ryb. Płocie skaczą aż w uszach huczy, leszcze podnoszą ciśnienie, głowa kręci mi się we wszystkie strony, bo nie chcę przegapić ani jednej spławiającej się ryby.

Ale od jakiegoś czasu mam dobre lekarstwo na te wędkarskie dolegliwości. Termometr. Taka mała rzecz, a może rozwiązać wiele problemów. Do pary powinna być jeszcze lornetka. Notuję wszystko, co może mi się kiedyś przydać, ale zapisuję też różne inne spostrzeżenia. Nawet takie, które na razie wydają się błahe.

Na wiosnę zawsze mam problem, które łowisko wybrać. Upatrzyłem sobie kilka miejsc, gdzie płocie skaczą aż miło posłuchać i popatrzeć. Najczęściej decyduję się na dwa, ale z taką myślą, że ostatecznie tylko w jedno wsypię wiele kilogramów łubinu. To drugie będzie rezerwowe.

Jedno miejsce wybieram na granicy głównego nurtu rzeki, która tu wpływa do jeziora. Żebym mógł tam dojść (o tej porze w tutejszych jeziorach nie można łowić z łódek), muszę wejść do wody w woderach. Od trzcin do dogodnego miejsca mam dziesięć metrów po żwirowym dnie. Dopiero stąd mogę położyć zestaw na stromym spadzie, który kończy się na trzech metrach.

Drugie miejsce znajduje się 200 m dalej, w zatoce na przeciwległym brzegu. Jest tam wsteczny prąd, ale bardzo spokojny. Dno opada bardzo stromo od samego brzegu, więc nie muszę wchodzić do wody i mogę łowić nawet na sześciu metrach gruntu.

I tu, i tam spławiają się wielkie wiosenne płocie, ale moim atutowym łowiskiem jest to, które znajduje się przy głównym nurcie. Zawsze muszę tam stać w wodzie, ale wcale tego nie żałuję. Wiele razy słyszałem, że Barton głupi, bo godzinami sterczy w zimnej wodzie. Ale jak z tej zimnej wody wychodziłem, to siatkę z wielkimi płociami ledwo za sobą ciągnąłem. Wtedy ci, co sobie ze mnie kpili, najchętniej wleźliby tu na bosaka. A mnie nic nie było, bo nim włożę wodery, nogi od stóp aż po uda owijam gazetami i słomą. Zimna w ogóle nie czuję.

Dlaczego wybrałem właśnie to miejsce? Otóż zaraz po puszczeniu lodów woda ma tu pięć stopni, a w zatoce trochę ponad sześć. Wiem, wiem, każdy zaraz powie, że lepsza jest zatoka. Prawda, woda tam cieplejsza, to i płoci więcej. To jasne, ale będą wśród nich różne roczniki, więc złowić wielką sztukę, bez pustych zacięć po drodze, uda się tylko przypadkiem. A ja nie lubię przypadków. W rzece jest inaczej. Płocie się do niej pchają, ale w jej nurcie nigdy nie spotkałem dużej ilości drobnicy. Małe płotki unikają zimnej wody. Za to starsze prawie cały czas trzymają się głównego nurtu, choć tam woda jest zimniejsza. Teraz już wszystko jasne?

Na spadzie zaczynam nęcić wtedy, gdy temperatura wody dochodzi do sześciu stopni. Sypię pół wiadra wymoczonego i podgotowanego łubinu. Nic więcej. Ale na każdej wyprawie mam też ze sobą moją normalną zanętę: obłuszczony owies, pęczak i soję z kolendrą. Ta zanęta będzie wysypana w zatoce, bo tam od razu będę sobie łowił batem.

Pierwsze porcje łubinu rozsypuję bardzo szeroko, żeby zainteresować ryby z całego tego obszaru przy głównym nurcie. Gdy tu skończę, idę na drugą stronę, do zatoki. Po dwóch – trzech dniach kilka garści łubinu sypię także pod nogi, czyli na głębokości jednego metra. To taki sprawdzian. Jeżeli kolejnego dnia rano widzę, że dno jest czyste, bez jednego ziarenka łubinu, to nastrój zaraz mi się poprawia. Ale wędki jeszcze nie zarzucam.

Dzień jest teraz długi, cały czas świeci słońce, temperatura szybko się podnosi. Wieczorem na wlocie rzeki do jeziora woda była cieplejsza o niecały stopień, a w zatoce o półtora stopnia. Wiem z doświadczenia, że przy temperaturze osiem stopni wielkie płocie zaczynają ostro żerować. Ale też wiem, że rano woda będzie o półtora stopnia zimniejsza.

Przy nurcie znowu podsypuję łubinu, już trochę więcej. Następnego dnia jestem nad jeziorem jeszcze przed świtem. Choć zimno, włażę do wody. Jeszcze nie widzę dobrze dna, bo na dworze szaro, ale mierzę temperaturę. Moje przewidywania się sprawdziły. Temperatura spadła o dobre półtora stopnia. Już świt, płocie zaczynają skakać, ale bardzo rzadko, a łubin tylko trochę wyzbierany.

Z daleka widzę zatokę. Tam jest większy ruch na wodzie, więc się waham. Próbować tu, gdzie pierwszy raz, po tygodniu sypania, mogę zarzucić wędkę czy jechać do zatoki? Decyduję się na zatokę, ale zdaję sobie sprawę, że zimna noc i duży spadek temperatury nie skusi ryb do żerowania. I się nie pomyliłem. Do tej pory, kiedy w zatoce różnice temperatury wahały się w granicach jednego stopnia, codziennie miałem ładną porcję płoci. A dziś figa, kilkanaście sztuk wymiarowych i koniec zabawy.

Wieczorem w telewizji zapowiedzieli, że noc będzie dużo cieplejsza. Rzeczywiście, zachmurzyło się, wiatr zmienił kierunek na południowy. Jutro sprawdzę łowisko przy nurcie. Będą moje łubinówki czy błąd w obliczeniach? Nie wytrzymałem i wieczorem odwiedziłem to miejsce, z termometrem. Wszedłem do wody i zobaczyłem, że mój łubin nadal leży sobie na dnie. Woda ma osiem stopni. W zatoce dziewięć.

W ciągu dnia południowy wiatr zaczął się nasilać. Wiał pod prąd rzeki i mieszał wodę. Cieplejszą z jeziora zepchnął aż tutaj. Jest dobrze. Wieczorem było osiem stopni. Rano, zamiast ochłodzenia, jest tyle samo. Po łubinie pod nogami nie zostało ani ziarenka.

Po cichu wycofałem się do brzegu i szybko rozkładam odległościówkę. Przede mną jakieś trzy, może cztery metry jest jeszcze płytko i widzę dno, ale już dalej nie zrobię kroku, bo by mi się woda do woderów nalała. Słyszę, jak płocie skaczą. Siatka wisi na widełkach wbitych w dno, w woreczku łubin, w kieszeni pudełko białych robaków.

Rzucam do wody trzy garście łubinu. Co najpierw założyć na haczyk: białe czy od razu łubin? Dobra, najpierw białe. Sprawdzę, czy jakaś ryba żeruje przy dnie na tych moich trzech metrach. Na haczyk nr 4 wchodzi sześć – siedem białych. Rzut i od razu branie. Płoć całkiem przyzwoita, ale to nie łubinówka, one ważą po trzydzieści dekagramów. Kolejny rzut. Też branie, tym razem większa. Dość białych, zakładam łubin. Jest branko, ale szybkie, niedokończone, więc daję spokój. Powtórka i po kilku sekundach spławik idzie pod wodę. Zacinam i mam piękne odjazdy. Na haczyku gruba złota płotka, waży dobre pół kilograma. To już prawdziwa łubinówka. Kolejne płocie biją w łubin jak oszalałe, co jedna to jakby większa. Zresztą, może mi się tylko zdaje, ale niech tak zostanie.

Po godzinie brania ustają. Zakładam białe i też nic. Znaczy, że nie ma nawet drobnicy. Przez pół godziny nic się nie dzieje. Dopiero później kilka brań, ale pustych. Za chwilę, jak zawsze przy takiej pogodzie, powinien zerwać się wiatr. Bo gdy wieje z południa, nigdy nie jest spokojnie. Na razie jest cicho. Zaglądam do siatki, już trochę jest tych płoci, więc na dzisiaj koniec. Przyjadę, jak będzie fala, wiatr znów powieje mi w twarz i przydmucha do mnie ryby.

Nagle mocno zawiało mi zza pleców. Wiatr z północy? To raczej niemożliwe, najpierw, niby ostrzeżenie, powinny być chłodniejsze powiewy. Stoję w dużej dolinie, więc może południowy wiatr odbił się od skarp i wrócił z przeciwnej strony? Bo ten wiatr zza pleców też jest ciepły. Ale takie porywy, skądkolwiek się wzięły, oznaczają zmianę ciśnienia. Jezioro zaczęło się marszczyć i to nie na żarty. Musiałem się trochę cofnąć, bo woda już mi się wlewała do butów. Niebo też poszarzało. Ale za to płocie dostały amoku i brały na łubin całe przedpołudnie, a te największe od godziny jedenastej do trzynastej.

Dopiero po dwóch dniach ciśnienie poszło do góry i to mocno. Rozpogodziło się, wiatr się zmienił na północny, a po dwóch kolejnych dniach na wschodni. W dzień było słonecznie i nawet bardzo ciepło, ale w nocy przymrozki. Przez dwa pierwsze dni płocie brały do południa, później dwie godziny przerwy i znów non stop do szesnastej.

Kiedy w nocy było ochłodzenie, a w dzień słonecznie i bez wiatru, temperatura wody w ciągu dnia podskakiwała nawet o trzy stopnie i następnej nocy już tak bardzo nie spadała. Wtedy płocie brały tylko z rana i co najwyżej do dziewiątej. A kiedy woda osiągnęła 10 stopni, grube płocie całkiem z mojego łowiska znikły. Nawet na powierzchni się nie pokazywały. Ale ja wiem, że popłynęły na tarliska. Za to daleko na wodzie coraz częściej widzę wielkie znajome kręgi. To leszcze.

Wiosną rzadko się zdarza, żeby przez dłuższy czas wiatry wiały z tego samego kierunku. Tu, u nas, pogoda zmienia się co chwilę, nawet dwa razy dziennie. Z tym związane są skoki ciśnienia, ale moim zdaniem one nie mieszają rybom we łbach tak mocno jak zmiana temperatury. Przekonałem się jesienią, że ryby czują różnicę nawet pół stopnia i zmieniają wtedy miejsce pobytu. A teraz, wiosną, skoki są i po dwa stopnie. Szok dla ryb ogromny, ale one sobie z tym doskonale radzą, czego nie można powiedzieć o wędkarzach. Większość z nas bowiem wybiera sobie pogodę odpowiednią dla siebie, a nie dla ryb.

Tylko ode mnie zależy, jak ja się dostosuję do panujących warunków i gdzie przygotuję sobie łowisko, kiedy co chwilę zmienia się pogoda. Bo nic nie da łowienie na ślepo, nawet w miejscach, gdzie ryba się spławia. No, chyba że to będzie ta moja zatoka. Ale tam ryby są przez cały rok.

Przy notatkach o temperaturze dodaję też ciśnienie powietrza. I czy stoi, rośnie czy może spada. Dopisuję też, gdzie w tym dniu spławiały się ryby, jak duże były, jak często to robiły i ile to trwało. Piszę też dokładnie, w jakim to było miejscu: przy nurcie, na otwartej wodzie czy przy samych trzcinach.

Kiedy analizuję notatki dzisiejsze i porównuję je do wczorajszych, to widzę duże zmiany. Wiosną każdy skok temperatury to wielka różnica w braniach. A ja wszystko zapisuję. Ile ryb, tych większych, złowiłem na białe, ile na pęczak. Lepiej brały rano czy po południu. Z jakiego kierunku wiał wiatr, o jakiej porze słońce tu zaglądało i jakie wtedy były brania. Wiosną jest co pisać.

Gdy nadchodzi ciepły front, a to oznacza wiatr i deszcz, w naszych stronach ryby tak się zachowują, jakby od dawna nic nie jadły. Skąd bym to wiedział, gdybym tego wszystkiego nie notował? Siedziałbym w domu i przeklinał pogodę. A kiedy by się rozjaśniło, wiatr zmienił na północny, słoneczko wyjrzało, byłoby pięknie i cicho – wtedy rwałbym na ryby. A tu co, zdziwiłbym się, ryby powyzdychały? Przy takiej pogodzie?

Jeżeli się komuś poszczęści i trafi kiedyś na tarło okoni, płoci, potem leszczy i to na obie jego tury, niech dokładnie zanotuje, w jakich warunkach atmosferycznych te tarła się odbyły. Dzięki temu będzie potem dużo wiedział o łowisku. A zapisać trzeba, jaka była temperatura wody, jak długo się przed tarłem utrzymywała, jaki był kierunek i siła wiatru. Niektórzy pilnie śledzą księżyc. Coś w tym jest, bo od wielu lat tarła mi się pokrywają z tą samą jego fazą.

Wędkarze wiedzą, że każdy gatunek ryby ma po tarle czas odpoczynku. I słusznie, każdemu się to należy. Ale przez kilka sezonów sprawdzałem, jak długo trwa ten odpoczynek u gatunków, które łowię. Spostrzegłem, że to też zależy od temperatury wody.

Bogdan Barton

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

- Advertisment -

Most Popular

Recent Comments