piątek, 29 marca, 2024
Strona głównaZa granicąWSPOMNIENIA Z KANADY

WSPOMNIENIA Z KANADY

Wędkarze dzielą się na dwie kategorie: normalnych, którzy łowią w miarę wolnego czasu i możliwości, oraz maniaków, którzy czas i możliwości zawsze sobie znajdą. Ja zaliczam się do tych drugich. Gdy więc pojawiła się okazja wyjazdu do Kanady, jako osoba żądna nowych doświadczeń, skorzystałem z niej bez wahania.

Do dziś nie wiem, jak to się stało, że w ferworze załatwiania wszystkich formalności związanych z wyjazdem i uzyskaniem wizy nie pomyślałem o zabraniu sprzętu wędkarskiego. Może dlatego, że wyjeżdżałem na początku lutego i nie wiedziałem, ile czasu tam spędzę, a wędki same w oko mi nie wpadły, bo jako zagorzały spiningista przez zimę trzymam je w szafie i wyjmuję tylko wtedy, gdy wybieram się na trocie (to się jednak zdarza rzadko, bo mieszkam na południu Polski).

Na początku mojego pobytu w Kanadzie tego braku nie odczułem, bo zimy tam ludzi nie rozpieszczają i jeszcze w połowie kwietnia jeziora były skute lodem. Oczywiście wszystko co wędkarskie nie przestało mnie interesować, więc gdy tylko znalazłem w gazecie reklamę targów SPRING FISHING SHOW, natychmiast poprosiłem mojego przyjaciela i zarazem gospodarza, żeby mnie tam zawiózł. Zgodził się z niewielkim tylko wahaniem. Do Toronto, gdzie się ten show odbywał, mieliśmy tylko 60 km, więc nie o odległość chodziło, ale spędzenie całej niedzieli na oglądaniu czegoś, czym się w ogóle nie interesował, wymagało z jego strony sporego poświęcenia.

Rzeczywiście to nie były tylko targi i nie tylko wystawa, ale coś o wiele więcej. W jednej hali stały tylko łodzie. Zwykłe wiosłowe i takie, które miały GPS, echosondę i deskę rozdzielczą jak w sportowym samochodzie, a pokryte były “metalikiem”. O silnikach wolę nie wspominać, bo po naszych jeziorach chyba nie byłoby się nimi gdzie rozpędzić.

Rezygnuję też z opisu tego wszystkiego, co i u nas można zobaczyć, i ograniczę się do paru ciekawostek. Oto w pewnym pomieszczeniu zobaczyłem długi stół, przy którym siedziało z dziesięciu gości. Kręcili muchy, chętnie pokazywali, jak się to robi, i odpowiadali na wszelkie związane z tym pytania. W innym miejscu swoje umiejętności demonstrowali zawodowi preparatorzy okazów. W dziale przynęt spiningowych widziałem woblery wielkości przedramienia, do morskiego trolingu.

W jednym z boksów stało niewielkie urządzenie z ekranem telewizyjnym. Kto chciał, dostawał do ręki wędkę z kołowrotkiem. Żyłka przez specjalny otwór wchodziła do środka tego urządzenia i można było sobie powalczyć z szalejącym łososiem, obserwując go na ekranie. Maszyna wciągała lub popuszczała żyłkę zgodnie z życzeniem “wędkarza”. Jeżeli dopuścił do luzu, łosoś się spinał. Gdy holował zbyt siłowo, żyłka się zrywała.

Był też 20-metrowy basen. Po jednej jego stronie urządzono widownię mogącą pomieścić dobrze ponad dwie setki widzów, po drugiej showman opowiadał dowcipy, a akurat w czasie, gdy ja tam zawędrowałem, zaprosił na estradę uznanego specjalistę od połowu bassów, który prezentował odpowiedni sprzęt i techniki prowadzenia przynęt.

Dziesiątki ośrodków wędkarskich z całej Kanady proponowało swoje usługi. W ofercie były zwykłe wczasy rodzinne z możliwością wędkowania, a także wyprawy dla prawdziwych twardzieli w najdziksze zakątki kraju. Można też było wykupić licencję na wędkowanie, wziąć udział w szkoleniu i po egzaminie uzyskać uprawnienia motorowodniackie, a nawet zrobić sobie zdjęcie w towarzystwie Indianina i prawdziwego wilka.

No, ale oglądanie nawet najciekawszego sprzętu to nie to samo, co możliwość wrzucenia przynęty do wody. Ponieważ już wiedziałem, że spędzę tam jeszcze trochę czasu, postanowiłem wykupić wędkarskie pozwolenie. Z początku miałem trochę obaw, bo angielskim władam niezbyt dobrze, ale się okazało, że to żaden problem. Poproszono tylko, bym podał imię, nazwisko, adres, datę urodzenia, wzrost i kolor oczu (to wszystko wypisano na pozwoleniu). Potem zapłaciłem jeszcze 37 dolarów kanadyjskich i stałem się posiadaczem “Seasonal Conservation Non-Resident`s Fishing Licence” na region Ontario, co można by przetłumaczyć jako pozwolenie na ekologiczne wędkowanie dla obcokrajowca na cały sezon. Słowo “ekologiczne” oznacza w tym przypadku pewne ograniczenia co do stosowanych przynęt i ilości ryb, jakie wolno zabrać.

Przy pełnej opłacie może to być, na przykład, 6 szczupaków, basów lub sandaczy, przy ekologicznej okoni odpowiednio 50 i 25, pstrągów i łososi pacyficznych 5 i 2, łososi atlantyckich, jesiotrów i muskie 1 i 0. Pełna opłata dla obcokrajowca wynosi 61 $. Mieszkańcy Kanady za pełną roczną licencję płacą 22 $ plus 6 $ za kartę, która ma kształt i rozmiar karty kredytowej, za trzyletnią 72 $. Roczna licencja “ekologiczna” kosztuje 13 $ (plus 6 $ za kartę), trzyletnia 40 $. Dla nich są to naprawdę niewielkie pieniądze. Zwykły niewykwalifikowany pracownik fizyczny za jedną dniówkę może sobie wykupić pełną opłatę trzyletnią i jeszcze trochę kasy mu zostanie.

Wraz z wykupioną licencją dostaje się informator wielkości naszych czasopism wędkarskich zawierający pełny regulamin. Jest on dość skomplikowany, ponieważ prowincja Ontario dzieli się na pięć obszarów i w każdym obowiązują osobne przepisy dotyczące okresów ochronnych i ilości ryb, które można zabrać z łowiska. Informator zawiera też mapy obszarów i tabele, gdzie wszystko jest dokładnie rozpisane. A na końcu są rysunki ryb występujących w prowincji Ontario. Licencje można też wykupić w sklepach wędkarskich, wypożyczalniach łodzi, a nawet w hipermarketach.

Po wykupieniu licencji pozostało mi już tylko czekać na jakąś okazję. W Kanadzie nie ma oficjalnych organizacji wędkarskich, toteż byłem mile zaskoczony, gdy w gazecie dla Polonii przeczytałem o zawodach organizowanych przez Polsko-Kanadyjski Związek Wędkarski. Jak się potem zorientowałem, jest to raczej organizacja towarzyska albo rodzaj klubu zrzeszającego wędkujących polonusów. Mają swoje władze, ale nie mają siedziby. Spotykają się na organizowanych przez siebie zawodach, które są bardziej spotkaniami przyjaciół i znajomych niż okazją do poważnej sportowej rywalizacji. Jest jednak ranking prowadzony na podstawie punktów uzyskanych podczas poszczególnych zawodów. Są one zresztą rozgrywane w niespotykany u nas sposób. Łowi się tylko jeden gatunek ryb, za każdym razem inny. Metoda połowu i przynęty są dowolne.

Gdy tylko się okazało, że w tych zawodach też mogę brać udział, natychmiast zadzwoniłem do domu i kazałem sobie przysłać z Polski kołowrotek i trochę moich przynęt. Po pierwsze wychodziło to o wiele taniej niż zakup na miejscu, a po drugie w pierwszym lepszym polskim sklepie wędkarskim wybór pod względem ilościowym i jakościowym jest o wiele bogatszy niż tutaj (no, może z wyjątkiem spinerbaitów i woblerów Rapali). Zresztą każdy spiningista ma swoje ulubione i sprawdzone przynęty. Muszę powiedzieć, że może w sklepach mało jest i czasami drogo, ale za to niemal wszystko, co wędkarzowi jest potrzebne, można kupić w różnych sprzedażach z firm wysyłkowych.

Pierwsze zawody, w których miałem okazję wziąć udział, odbyły się na rzece Niagara 18 kwietnia. Zaliczany był tylko pstrąg tęczowy.

Z tymi zawodami wiąże się dość niebezpieczna przygoda. Nad Niagarę pojechaliśmy z synem moich gospodarzy. Wstaliśmy o czwartej rano, bo do miejsca zbiórki mieliśmy prawie dwieście kilometrów. Prawie całą drogę jechaliśmy w mgle i deszczu, mając nadzieję, że u celu pogoda będzie choć trochę lepsza. Dojechaliśmy jeszcze przed świtem. Niebawem zaczęli się zjeżdżać inni uczestnicy zawodów. Deszcz już nie padał, ale było zimno i mglisto.

Niagara płynie tu w głębokim wąwozie. Nad wodę prowadzą najpierw stopnie, a potem kamienista ścieżka. Miejsce to nazywa się Whirlpool. Dopiero nad wodą się przekonałem, jak trafna jest ta nazwa (Whirlpool = ang. wir). Rzeka tworzy tu wielkie zakole, w którym woda wściekle krąży i wybrzusza się na prawie całej powierzchni.

Krótka odprawa i o ósmej bierzemy się do łowienia. Zawody mają trwać do 13. Prawie wszyscy łowią na spławik, przynętą jest żywiec albo ikra. Tylko nieliczni próbują spinningu. Ryb musi być tu sporo, bo co jakiś czas widać spławiającego się tęczaka. Zmieniam przynęty, ale upragnionego brania nie mogę się doczekać. Około 10.30 zaczęło wiać i robić się jakoś dziwnie ciemno. Znad lasu, który rósł na skarpach wąwozu, zaczęły się wyłaniać ciężkie, ciemne chmury. Zrobiło się nieciekawie. Zawody zawodami, ale do samochodu kilkaset metrów pod górę, a jak zacznie padać, to nawet nie ma się gdzie schronić, bo to dopiero kwiecień i na drzewach liści jeszcze ani śladu. Zwijam sprzęt i mówię do towarzysza (ma na imię tak samo jak ja): “Maciek, wiejemy “. Wiatr ciągle przybiera na sile. Droga powrotna jest dość męcząca, bo i tempo obraliśmy dość szybkie, by zdążyć przed deszczem.
Wiatr wieje już z dużą siłą. Najpierw zaczynają spadać łamiące się gałęzie, potem słychać trzask przewracających się drzew. Zaczyna padać. Ze ścieżki robi się błotnisty potoczek, a deszcz zamienia się w grad. Teraz już prawie biegniemy pod górę i choć ciężko złapać oddech, a nogi pieką coraz bardziej, to trzask łamanych drzew dodaje nam sił.

Docieramy do auta całkiem przemoczeni. Jak się potem okazało, znaleźliśmy się w zasięgu tornado. Minęło jeszcze pół godziny i wszystko zaczęło się uspokajać. Po godzinie całkiem się rozpogodziło, wyjrzało słońce. Zawody nie zostały już wznowione. Zaliczono wyniki uzyskane przed ucieczką do samochodów. Padło w sumie pięć tęczaków, wszystkie na ikrę. Największy ważył 4,79 kg.

Niezrażony pierwszym niepowodzeniem umawiam się na następne zawody, tym razem na jeziorze Rice. Mają się odbyć 1 maja, a punktowaną rybą będzie black crappie. Jak poprzednio, wybieramy się tam razem z moim imiennikiem. Nad Niagarę jechaliśmy na południe, tym razem jedziemy na wschód, mając do pokonania niecałe 200 km.

Nad wodą meldujemy się o świcie. Teraz tylko wpisać się na listę, zapłacić startowe, wynająć łódź i po krótkiej odprawie można odpalać silniki. Maćkowi tak się spodobały te pierwsze zawody, że tym razem postanowił wystartować (poprzednio tylko dotrzymywał mi towarzystwa). Niestety, nie ma on prawie żadnego doświadczenia wędkarskiego, więc wszystko spadło na moją głowę. Tymczasem ja wiem tylko tyle, że mamy łowić rybę, która się nazywa black crappie. Nie wiem natomiast, gdzie jej szukać, na jakie przynęty bierze, nie wiem nawet jak ona wygląda. Mam tylko jej rysunek, w dodatku czarno-biały. Od innych zawodników się dowiaduję, że pod wieloma względami przypomina okonia. Ale nic to, w niejednej wodzie się już łowiło. A jeziorko jest niemałe – kicha długa na 37 km, w najszerszym miejscu ma 6,5 km. No i dwadzieścia różnej wielkości wysp. Woda jest dość mętna, więc bez echosondy i znajomości jeziora trzeba będzie zdać się na szczęście i wędkarski węch.

Odpalamy silnik i ruszamy przed siebie. Nie płyniemy daleko. Po nieznanym jeziorze dalekie pływanie nie ma sensu. Rozglądam się, gdzie łowią inni, i kotwiczymy w pobliżu dwóch łodzi w dużej płytkiej zatoce. Dookoła rzadkie kępy roślin podobnych do naszej rdestnicy. Głębokość około dwóch metrów. Zakładam najmniejsze miodowe kopytko na jednogramową główkę i od razu w pierwszym rzucie mam branie. Ryba nieduża, wielkości dłoni, tylko bardziej okrągła. Albo to bluegill, albo pumpkinseed, ale tak do końca nie jestem pewien, więc na wszelki wypadek wsadzam rybę do dużego plastikowego worka z wodą. Kolejne rzuty i kolejne podobne ryby. W końcu jakaś odmiana. Złowiona ryba jest trochę większa, złotożółta z czarnymi cętkami. Mam wrażenie, że w końcu trafiła mi się zdobycz punktowana. Mój towarzysz jako wędkarz początkujący, nie jest w stanie łowić tak małymi i lekkimi przynętami, więc brań ma o wiele mniej, ale i on od czasu do czasu coś wyciąga.

W pewnym momencie mam delikatne puknięcie. Zacinam i czuję, że tym razem mam do czynienia z godniejszym przeciwnikiem. Łowię żyłką 0,12, więc muszę się z rybą trochę pobawić uważając, żeby nie zaplątała się w zielsko. W końcu mam ją przy burcie i podbieram ręką. Teraz widzę, że to bass. Waży około dwóch kilogramów. Wraca do wody, bo bassy mają akurat okres ochronny. Drugi rzut w to samo miejsce. Znowu branie i znowu bass, ale tym razem mniejszy. Dwa puste rzuty i zacinam trzeciego bassa. Ten daje mi nieźle popalić. Dwa razy pakuje się w zielsko, ale jakoś udaje mi się go uwolnić i delikatnie podebrać. Jest jeszcze większy od tego pierwszego. Wypuszczam go i wtedy sobie przypominam, że przecież mam ze sobą aparat. Łowię jeszcze kilka bassów do zdjęcia, ale żaden już nie jest tak duży, choć i te są całkiem przyzwoite.

Zmieniamy miejsce, bo po pierwsze bassy mają okres, a po drugie nie po nie tu przyjechaliśmy. Podpływam do łodzi stojącej w pobliżu i proszę, żeby mi pokazali, jak wygląda ta black crappie. Na szczęście mają jedną sztukę i mogę się jej przyjrzeć z bliska. Teraz w moim worku z rybami robię selekcję. Większość wraca do wody, ale dwie mi zostają.

Szukamy innych miejsc. Trafiają się nam pojedyncze sunfishe i kolejne bassy, ale black crappie już nie daje się złowić. Wracamy do przystani. Przy wadze się okazuje, że ryby brały dzisiaj wyjątkowo słabo i moje dwie sztuki dają mi 14. miejsce na około trzydziestu zawodników. Chyba więc nie wypadłem tak źle, w pokonanym polu zostawiłem przecież wędkarzy, którzy doskonale znają i wodę, i punktowany gatunek ryby. Z rozmów przy kiełbasce z grilla wynika, że to tylko nam te bassy tak dobrze brały. Inni mieli z nimi rzadkie kontakty i to raczej z maluchami. Może to polska szkoła łowienia, a może te maleńkie kopytka tak bassom smakowały, faktem jest, że wszyscy, którzy oglądali moją przynętę, dziwili się, jak można na takie maleństwo łowić i wyciągać tak duże ryby, w dodatku tak cienką żyłką.

Szkoda, że nie dane mi było uczestniczyć w imprezie, podczas której łowiono by szczupaki lub sandacze. Te ryby znam doskonale i tanio skóry bym nie sprzedał. Postanowiłem jednak skrócić swój pobyt w Kanadzie. Nie mogłem przecież odpuścić zawodów o Puchar “Wędkarza Polskiego”. To już dla mnie tradycja. Zaliczyłem wszystkie, więc te 9,5 tysiąca kilometrów też nie mogły mnie powstrzymać. Ale to już zupełnie inna bajka.

Maciej Antończyk

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

- Advertisment -

Most Popular

Recent Comments