Drodzy koledzy wędkarze, na wstępie mego listu pozdrawiam Was wszystkich serdecznie.
oniec ubiegłego roku nie był nad wyraz pomyślny w żadnej ze sfer mego życia. Na ogół przygnębiony i z poważnie nadgryzioną wiarą we własne siły, większość czasu spędzałem nad wodą. Mglistą atmosferę czasem tylko rozjaśniał 2-kilowy szczupak lub ładnie przygarbiony okoń, u którego odległość oczu od ogona przekraczała 30 – 35 centymetrów. Do większych uniesień dochodziło natomiast wtedy, gdy na weekendy zaczęli przyjeżdżać koledzy po kiju. Wtedy świat nabierał barw. Obwoziłem chłopaków łodzią po najbardziej ukrytych, odległych i niedostępnych zakątkach biebrzańskich bagien. Wspólne wyprawy, wędkowanie, wymiana poglądów i sposobów, dzielenie się doświadczeniami i snucie niekończących się opowieści wprawiało nas w stan zachwytu i błogi nastrój.
Wybaczcie pewną prywatność moich opisów, ale ja, człowiek młody, często błądzący w życiowych zaułkach, odkryłem rzecz niebywałą. Dopóty, dopóki na łamach “WP” nie ukazało się pierwszych parę słów o mnie, o Biebrzy, o mojej okolicy i łączącej nas wszystkich pasji, twierdziłem, że jestem zdecydowany osiąść tu na stałe i bez reszty poświęcić się wędkowaniu, obserwacji i fotografowaniu przyrody, amatorskiej produkcji i testowaniu przynęt, opracowywaniu i doskonaleniu sposobów wędkowania. Twierdziłem, że jestem gotowy na ten krok, lecz gdzieś w głębi duszy rodziły się obawy: czy będzie mnie na to stać materialnie i czy będę w stanie dać wędkarzom to, czego oczekują? To poważne dylematy i główny powód moich rozterek.
Sytuacja zmieniła się nieoczekiwanie. Późną jesienią zadzwonił telefon i nieznany mi naówczas Leniu z Milanówka zadeklarował chęć przyjazdu na ryby z kolegą Andrzejem na dwa – trzy dni i wynajęciu mnie jako przewodnika. Zgodziłem się chętnie. Po ustaleniu trasy, w piątek wcześnie rano doczekałem się gości. Dwaj przyjaciele, poważni i wytrawni, jak się okazało pasjonaci wędkarskich wypraw, zawitali w moich skromnych progach. Moją lekką tremę i taktowny dystans wzmógł fakt, że moi nowi znajomi okazali się przynajmniej dwukrotnie starsi ode mnie. Jak się okazało, trema i dystans były niepotrzebne.
Piszę o tym spotkaniu nie bez powodu. Pływaliśmy, łowiliśmy i rozmawialiśmy przez dwa dni od świtu do nocy. Ryby brały słabo, ale nie beznadziejnie. Ładny szczupak Andrzeja, kilka okazałych okoni i kilkadziesiąt okonków (20 – 25 cm) uprzyjemniało nam dyskusję.
Leszek i Andrzej okazali się ludźmi swojskimi i głęboko doświadczonymi, o niespotykanym umiłowaniu przyrody, nieprzeciętnej kondycji fizycznej i ogromnej pogodzie ducha. To oni mnie przekonali, że jestem “właściwym człowiekiem we właściwym miejscu na ziemi”. Oni także stwierdzili, że gdy mówię, że lubię wędkarstwo i związane z nim życie, to nie mówię prawdy. – Ty to kochasz – stwierdzili. Gdy powiedziałem, że lubię Biebrzę, mówili: – Nie, ty ją uwielbiasz, szanujesz i rozumiesz. – Gdy powiedziałem, że chcę tu zostać, usłyszałem: – Nie, ty musisz tu zostać, robić swoje, służyć nam i innym radą, pomocą i życzliwością.
Uświadomili mi też, że to wielkie szczęście robić to, co się lubi. Tylko wtedy można robić coś dobrze, jeżeli się swoje zajęcie lubi i szanuje. Ponoć dopiero z wiekiem człowiek dojrzewa do tego, że może sobie odpowiedzieć na odwieczne pytanie: “mieć czy być?”.
Dziś mam już własną działkę nad Biebrzą z dostępem do wody i dobrym dojazdem. Latem będę na nią przewoził drewniany dom, budował pomost i ustawiał przy nim pierwsze drewniane pychówki, a już dziś mogę powiedzieć, że chce mi się żyć.
Za motywację do życia i otwarcie oczu z całego serca dziękuję chłopakom z Milanówka i wszystkim tym, od których otrzymuję dziesiątki telefonów i życzeń, choć prawie nikogo z nich jeszcze dobrze nie znam.
Krzysztof Żukowski
PRZEROŚNIETE PRZERĘBLE
Nad Biebrzą ciągle trwa jesień (piszę to 20 stycznia). Pogoda i sceneria typowo listopadowa. Jak co roku, od października przygotowywałem sprzęt do połowów spod lodu.
No i lód był. Już trzy razy moje ulubione starorzecza zamarzały i odpuszczały. Teraz znowu zamarzły, ale lód jest gruby na 3 – 4 centymetry, więc ani wejść, ani popłynąć. Spod lodu nie łowiłem w tym sezonie jeszcze ani razu. Poważnie mnie ta sytuacja martwiła. Ale jak to mówią, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Tęskniąc za podlodowym wędkarstwem, zacząłem kombinować. Próbowałem łowić z łodzi na “żuczki” i podlodowe błystki za pomocą zwykłej 4,5-metrowej wędki. Rezultatów nie było. Metoda jest zbyt mało precyzyjna.
Próbowałem też robić to ze spławikami przelotowymi i mocowanymi na stałe do żyłki. Było nieco lepiej, złowiłem parę niebrzydkich okoni, ale wciąż czułem niedosyt, bo z tymi spławikami to był jednak kłopot. Gdy uderzenie jest agresywne, z zacięciem problemu nie ma, spławik spełnia swoje zadanie i sygnalizuje branie. Jednak większe okonie są ostrożne i biorą delikatnie. Wiadomo, że po najdrobniejszym sygnale brania musi nastąpić zacięcie. A to wcale nie takie proste przy tej metodzie. Wtedy właśnie powstał spławik, który w dużej mierze rozwiązał moje problemy.
Stoperem na żyłce ustawiam głębokość, na której ma pracować przynęta, a ponieważ przez oczko kiwaka nie może się przecisnąć, każde puknięcie w blaszkę jest dobrze pokazywane. Od innych spławików ten jest więc bez porównania bardziej czuły i precyzyjny. Po krótkim treningu i nabraniu pewnej wprawy to “ustrojstwo” działa bez zarzutu. Tyle tylko, że do błystki nie należy używać zbyt miękkiej szczytówki. Na pewno nie jest to to samo, co siedzenie nad przeręblem, ale pobawić się można nieźle.
Jak już wspomniałem, spławik działa, gdy się łowi podlodową błystką. A co z mormyszką? Idąc za ciosem, zrobiłem kilka i takich spławików, a różnica między nimi to kształt, wyporność i czułość kiwaka.
Nowe spławiki niewiele różnią się od poprzednich są jednak znacznie czulsze. Takich spławików używam zarówno do łowienia na mormyszki, jak i na “żuczki”. Tutaj można poeksperymentować.
Przedstawione spławiki to tylko środek awaryjny, jednak podczas takiej zimy jak tegoroczna na pewno znajdą wiele zastosowań. Sam korzystam z nich często i jestem zadowolony. Przewiduję też, że przydadzą mi się aż do wczesnej wiosny. Można ich używać między kawałkami kry, w oparzeliskach i wszelkich lukach w lodzie. Zawsze to dużo bezpieczniej niż chodzić po niepewnym cienkim lodzie w zimie lub kruchym na wiosnę.
Wykonanie spławików naprawdę nie jest ani trudne, ani pracochłonne, a spróbować warto. Na pewno wzbogacą nas one o jeszcze jedną umiejętność, pozwolą radzić sobie w trudnych warunkach.
Krzysztof Żukowski
CHYBA COŚ Z TEGO BĘDZIE
Wspomniana już wcześniej przedłużająca się jesień ma jedną niewątpliwie dużą zaletę. Lód pojawia się rzadko i na krótko, a otwarta powierzchnia wody wręcz zaprasza do wypraw ze spiningiem. I faktycznie spininguję dużo.
Od lata Biebrza jest rozlana po łąkach i o wędkowaniu z brzegu, szczególnie w starorzeczach położonych na terenach podmokłych i bagiennych, można zapomnieć. Taki stan rzeczy skutecznie odstrasza wędkarzy. Całe dnie przesiaduję z kijem na łodzi nie zamieniając z nikim słowa. Ja wolę chodzić po brzegu, ale jak woda nie pozwala, to też pływam łódką, ale spininguję. Bardzo dużo łowię na paproszki, a boczny trok stał się moim chlebem powszednim.
W tym nietypowym ze względu na pogodę sezonie zauważyłem dwa zjawiska ważne i pewne. Pierwsze jest takie, że gdy starorzecza pokryje lód przynajmniej na 5-7 dni, a następnie powoli ginie, to okonie, a szczególnie te konkretne garbule, gromadzą się tam, gdzie lód i jego resztki utrzymują się najdłużej. To znaczy nie ma ich tam, gdzie krawędź lodu styka się z wodą, są głębiej pod lodem. Licząc i ten sezon, taka sytuacja powtórzyła się już trzy razy.
Obecnie starorzecza są ścięte cienkim lodem i przysypane topniejącym już śniegiem. Gdy tylko lód ustąpi na tyle, aby móc się poruszać łodzią, natychmiast wyruszam z bocznym troczkiem i podrzucam paproszka pod krawędzie ginącego lodu. Jednak prawdziwa zabawa zaczyna się wtedy, gdy lód zginie w 90 – 95 procentach lub nie ma go już wcale. Intensywne, zdecydowane i częste brania trwają przez trzy, góra cztery dni od ustąpienia lodu. Jest więc podobnie jak z łowieniem z “pierwszego lodu”. Po takim szaleństwie brań ich intensywność spada o 70 – 80 procent, a duże garbusy trafiają się rzadziej, 2 – 3 na dzień, i to raczej z przypadku. Dlatego też z niecierpliwością czekam, aż lód zginie. Dobrze jest, gdy po ustąpieniu lodu ciśnienie nie spada poniżej 1000 hPa.
Druga sprawa, która nasunęła mi się w związku z łowieniem na boczny trok, to puste pobicia. Kilka, a nawet kilkanaście razy w ciągu dnia obserwowałem i odczuwałem zdecydowane uderzenia i przygięcia szczytówki. Takie, po których normalnie powinien nastąpić pewny hol, a paproch byłby wessany głęboko.
Domyślałem się, a raczej podejrzewałem, że co któryś okoń może atakować ciężarek. Prawdopodobnie nie dostrzegłbym nic, gdybym tradycyjnej łezki z krętlikiem nie zamienił na sześciogramową pałeczkę o długości 4 centymetrów. Po jednym z uderzeń nastąpił przewidywany hol, lecz gdy doprowadziłem rybę do łodzi i ją wyjąłem, z wielkim zdziwieniem zauważyłem, że paproch wisi sobie swobodnie z boku, a w otwartym pysku okonia tkwi zaklinowany na sztorc ciężarek.
Więc tak się sprawy mają – pomyślałem. Przypuszczenia, o których bałem się komukolwiek wspominać, stały się faktem.
Dużo o tym myślałem. Może by ciężarek uzbroić w haczyk? Może by go trochę “upiększyć” lub do czegoś upodobnić? Moją śmiałość w eksperymentach podsycał fakt, że przecież paprochem się ryby nie interesowały, a tylko tym, co pełzało po dnie. Tak powstały moje “Mateuszki”.
Wędkując z użyciem tych nietypowych ciężarków, które teraz są podstawową przynętą, tyle, że wyłącznie czeszącą dno, na wyniki nie czekałem długo. Po kilku rzutach złowiłem pierwszego okazałego okonia.
Ryby złowione na paproszka wrzucałem do wiadra, a na “Mateuszki” do sadzyka (to ryby w białej misce).
Skuteczność tych ciężarków-przynęt znacznie podnosi jakiś zapach. Ja przed każdym rzutem moczę je w takiej mazi, którą zrobiłem z pogniecionych torfiarzy (czerwone robaki – przyp. red.). Ważne jest, kiedy nie ma brań na pełznącą przynętę, by prowadzić je po dnie krótkimi skokami, od 3 do 6 centymetrów, nie za szybko.
Jedynym jak dotychczas słabym punktem tych ciężarków jest to, że nigdy nie wiem jak się poruszają: w pożądanej pozycji czy brzuchem do góry. Może jeszcze i taki jest ich słaby punkt, że ich wykonanie jest bardzo pracochłonne.
Dotychczas na moje ciężarki złowiłem 17 lub 18 okoni, 3 płocie duże i jedną mniejszą, 2 małe leszcze po 30 – 35 centymetrów i jazia ważącego 62 dekagramy.
Co do przedstawionych tu prototypów, wciąż jestem w fazie eksperymentów. Ważne, że ryby ich nie ignorują. To daje mi wielką satysfakcję. Będę dalej nad nimi pracował. Wzorując się na “Mateuszkach” wykonałem też parę mormyszek na ten wzór, to te które używałem w zestawieniu ze spławikami z kiwakiem. I o dziwo, to też działa. Z tą małą różnicą, że na mormyszki na razie nie złowiłem nic prócz okoni.
Mormyszki i ciężarki robię z główek ołowianych. Przekuwam je, wkładam haczyk, doklejam też gumki, które wybrałem z takiej gumy, jakiej się używa do majtek. Do ołowiu doklejam kawałeczki gumek, a później wszystko zamalowuję i jeszcze podmalowuję flamastrami odpornymi na wodę.
Ciężarków używam zbyt krótko, żeby móc więcej o nich powiedzieć. Na pewno będę je udoskonalał.
Krzysztof Żukowski