Styczeń i luty poświęcam przyujściowym odcinkom rzek. Tamtędy bowiem muszą przepływać trocie i łososie, które wracają do morza. Od dawna wiadomo, że na ostatnich kilometrach rzeki łowi się najwięcej dużych keltów.
W wolno płynącej wodzie trocie i łososie znajdują wiele okazji, by się zatrzymać i odpocząć. Żeby trafić na duże sztuki, w pierwszej kolejności obławiam najgłębsze miejsca. Poluję na ryby stare i doświadczone, które były już kilka razy na tarle, a podczas ostatniej wędrówki widziały niejedną przynętę. Stawiam więc na przynęty nietypowe w wyglądzie i akcji.
Najwięcej keltów złowiłem na własnoręcznie klepane wahadłówki. Najwyżej cenię sobie takie, które przy bardzo wolnym prowadzeniu kiwają się tylko na boki, a w ruch obrotowy wpadają dopiero przy mocnych pociągnięciach albo w silnym nurcie. Zabójcze okazały się spatynowane błystki miedziane z namalowanym wzdłuż białym paskiem. Po zarzuceniu na ukos w dół rzeki i opuszczeniu do dna przytrzymuję błystkę tak długo, jak długo na wędce czuję jej pracę. W miarę jak zbliża się do mojego brzegu, szczytówkę wędki podnoszę coraz wyżej. Jeżeli mimo to błystka osiada na dnie i przestaje pracować, zaczynam powoli podciągać ją do siebie kołowrotkiem. Cały czas pilnuję, żeby wahadłówka pracowała przy samym dnie. Gdy go zbyt długo nie dotyka, przerywam zwijanie, a nawet pochylając szczytówkę pozwalam jej spłynąć z prądem.
Wszędzie tam, gdzie nie mogę poprowadzić wahadłówki, łowię na jaskrawoczerwone woblery zwane popularnie “strażakami” i “flagowcami”. Za najlepsze uważam stare konstrukcje, które wyszły jeszcze spod ręki Henryka Gębskiego. Kupując je wyszukiwałem egzemplarze nietypowe, a nawet takie, które inni wędkarze odrzucali uznając, że mają usterki. Dla mnie dobry wobler trociowy musi podczas prowadzenia nurkować i wyskakiwać na boki, a nie iść równo jak po sznurku. Właśnie taka przynęta może swoim nieprzewidywalnym zachowaniem najprędzej sprowokować troć do ataku.
Niestety sprowokować troć albo łososia wcale nie jest łatwo. Zazwyczaj nie wystarczy parę rzutów jedną przynętą. W każdym obiecującym miejscu rzucam dwiema lub trzema przynętami co najmniej przez godzinę. Kiedy gdzieś zobaczę spławiającą się rybę, to łowię tam aż do skutku, próbując po kolei wszystkich błystek i woblerów, jakie mam w pudełku.
Zazwyczaj kończę łowić chwilę przed zachodem słońca i wracając przeławiam jeszcze raz najlepsze z obrzucanych już miejsc. Bardzo często właśnie wtedy, w ostatnich rzutach, łowię największe ryby.
Antoni Walczak
Koszalin