piątek, 29 marca, 2024

SUM Z DOŁU

O głębokim dole znajdującym się za wyspą na środku Odry dowiedziałem się wiosną od miejscowych wędkarzy. Mówili, że ma ponad osiem metrów i że jest to najgłębsze miejsce w całej okolicy. Narzekali, że choć na pewno są w nim duże ryby, to z brzegu nie da się do niego dorzucić. Pomyślałem, że wyjście jest jedno. Jeżeli nie da się łowić z brzegu, to trzeba spróbować z wody, czyli w moim przypadku – z pontonu.

Zanim ten zamiar zamieniłem w czyn, minęło pół roku. Pierwszy raz wybrałem się tam w połowie października razem z kolegą, bo w rzece z pontonu we dwójkę łowi się łatwiej. Nie palił się do tego wyjazdu, bo pod koniec września namierzył rynnę, w której regularnie łowiliśmy ładne sandacze. Ale przekonałem go mówiąc, że jesienią w tamtym dole na pewno będą sandacze dwa razy większe. Okazało się, że miałem rację. W dole rzeczywiście łowiliśmy piękne ryby, ale to nie były sandacze, tylko sumy.

Pierwszy wyjazd był kompletnie nieudany. Dół znaleźliśmy bez trudu, ale zaskoczyła nas jego głębokość. Miał mieć osiem metrów, więc kotwice uwiązaliśmy na dziesięciometrowych linkach. Tymczasem do dna brakowało jeszcze ze dwa metry. Kiedy w końcu zakotwiczyliśmy na stoku, okazało się, że łowić i tak nie możemy, bo mamy zbyt lekkie główki. Przy tej głębokości i lekkim uciągu nasze dwudziestki czwórki zamiast dochodzić do dna, tylko nad nim powiewały.

Za drugim razem poszło lepiej. Kolega co prawda trochę oponował, znowu powołując się na naszą rynnę z sandaczami, ale w końcu uległ. Później już nie musiałem go namawiać, bo gdy zaliczyliśmy po pierwszym sumie, to już sam namawiał mnie na wyjazd. Dół okazał się świetny. Do końca października wyjąłem z niego osiem sumów ważących od 10 do 15 kg, a raz zaliczyłem komplet. Kolega również złowił kilka ładnych sztuk.

Ale zanim do tego doszło, do drugiego wyjazdu popłynęliśmy trochę lepiej przygotowani. Uwiązaliśmy kotwice na dłuższych linkach i zabraliśmy najcięższe główki, jakie zdołaliśmy kupić. Okazało się, że dopiero główkami ważącymi od 36 do 40 gramów można zejść do dna. Ale pierwsze godziny nie były zachęcające. Długo byliśmy nie tylko bez ryby, ale także bez brania. Do czegoś takiego byłem przyzwyczajony, bo sandacze w Odrze mają swoje pory żerowania i zwykle robią to raz na kilka godzin. Dlatego wiedziałem, że nie należy się od razu zniechęcać, tylko trzeba systematycznie obławiać obiecujące łowisko i czekać, aż ryby się odezwą. Ale tym razem było dużo trudniej niż zwykle. Głównie z powodu sprzętu. Tak ciężkimi główkami mogłem łowić tylko jednym kijem, trzymetrowym Tigerem Kongera o masie wyrzutowej 20 – 60 g. Z brzegu spininguje się nim dobrze, ale z pontonu, kiedy siedziałem z kolanami pod brodą, była to katorga. Przy każdym zacięciu musiałem uważać, żeby ponton wraz z załogą nie fiknął koziołka.

Po godzinie rozbolały mnie plecy i nie przykładałem się do łowienia z opadu, tylko wlokłem przynętę po dnie. Pierwsze branie przypominało zaczep. Sum przytrzymał przesuwającego się po dnie rippera i zamarł w bezruchu. Chwilę się z tym rzekomym zaczepem szarpałem i dopiero gdy spróbowałem wyciągnąć zestaw na siłę, ryba poszła w bok i wkrótce się spięła. Ale najważniejsze, że miałem ją na kiju i że była duża.

Tak to się zaczęło nasze jesienne sumobranie. Sumy z dołu były ostrożne i kapryśne. I choć we dwójkę złowiliśmy ich kilkanaście, niekiedy było bardzo trudno. Brały, jak na tak duże ryby, nadzwyczaj delikatnie. Na jednego wyjętego przypadało kilka brań. A sumy były to na pewno, bo przez dwa tygodnie nie złowiliśmy w dole żadnej innej ryby. Widocznie bały się ich towarzystwa i omijały dół szerokim łukiem. Nie złowiliśmy też ryby mniejszej niż 5 kg i nie zahaczyliśmy nawet leszcza, co jesienią w głębokich odrzańskich łowiskach zdarza się bardzo często.

Wszystkie sumy złowiliśmy na pograniczu nurtu i spokojnej wody. W samym nurcie lub na środku dołu brań już nie było. Rippery były atakowane, kiedy z prądu wchodziły w spokojną wodę, nigdy odwrotnie. To tak, jakby sumy czekały na pokarm niesiony przez rzekę.

Zainteresowanie budziły tylko duże (12-15 cm) rippery Mannsa. Musiały mieć czarny grzbiet i mleczny korpus. Na białe lub perłowe brań już nie było. Rippera trzeba było prowadzić bardzo wolno, z częstymi przystankami, w ciągłym kontakcie z dnem. Dwa – trzy obroty korbką i przerwa. Potem kij do góry, znowu kilka obrotów i przerwa. Brania następowały tylko wtedy, gdy przynęta nabierała ruchu, gdy się lekko podnosiła z dna. Bo musiała się przesuwać po dnie, ale nie mogła się od niego oderwać. Próbowaliśmy łowić z opadu, co jest dobrym sposobem na rzeczne drapieżniki, ale w dole ta metoda zawiodła.

Wszystkie sumy, które wyjęliśmy, były płytko zahaczone z przodu paszczy. Wiele z nich spinało się po krótkiej walce. Nasza skuteczność się poprawiła, kiedy zaczęliśmy holować sumy z pobliskiej wyspy. Specjalnie stawialiśmy ponton tylko na jednej kotwicy, żeby w razie zacięcia szybko ją podnieść, odpłynąć i kontynuować hol z lądu.

Krzysztof Pawlata, Sadowice

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

- Advertisment -

Most Popular

Recent Comments