Strumienie i potoki spływające z północnych zboczy Karkonoszy nigdy nie były powszechnie uznawane za łowiska pstrągowe. Wprawdzie w pierwszych latach po wojnie stanowiły dla miejscowych dobre źródło zaopatrzenia w żywność, ale że nikt potoków nie dorybiał, już w latach sześćdziesiątych pstrągi rzadko trafiały na wędkę z robakiem (tak je bowiem na ogół tutaj łowiono).
Zagłady karkonoskich pstrągów dopełniły kwaśne deszcze. Sprawa stała się głośna na całą Polskę w latach siedemdziesiątych, kiedy chore od siarki drzewa zaatakowała mniszka modrzewianeczka. Tysiące hektarów prawie suchych lasów poszło pod topór. Pstrągami nikt się nie interesował, ale to właśnie one pierwsze, jeszcze przed drzewami, odczuły skutki skażenia środowiska. Tlenki siarki, które opadały na górskie zbocza, po deszczach i podczas wiosennych roztopów spływały do potoków i zakwaszały ich wody. Te nieliczne już pstrągi, które do tamtych czasów dotrwały, tarło wprawdzie odbywały, ale jego skutki były żadne, bo ze złożonej ikry narybek się w kwaśnej wodzie nie wylęgał.
Na zapomniane od wielu lat łowisko zaprowadził mnie Marek Rolnik ze Szklarskiej Poręby. Pstrągi są jego pasją tylko przez kilka miesięcy w roku. Zaczyna je łowić, kiedy się kończy sezon narciarski. Na ogół jest to druga połowa marca. Do tego czasu z dala od ryb trzyma go wypożyczalnia sprzętu narciarskiego znajdująca się tuż koło wyciągu krzesełkowego na Szrenicę. Zresztą, jak sam mówi, wcześniej nie byłoby za czym chodzić. Woda w potokach jest jeszcze zimna, a pstrągi są w kiepskiej kondycji.
Szczególną cechą górskich potoków jest doskonale natleniona woda. Świetnie pstrągom służy, ale jest zarazem zimna, a pokarmu też w niej niezbyt wiele. Tutejsze pstrągi nie rosną więc tak szybko jak ich rówieśnicy na równinach położonych kilkaset metrów niżej. Pora ich dobrego żerowania nadchodzi z opóźnieniem, baza pokarmowa jest o wiele mniej urozmaicona, a jej skład ściśle uzależniony od temperatury otoczenia, czyli pory roku. Stałym ich pokarmem są tylko kiełże.
Najlepszą wyżerkę górskie pstrągi mają wtedy, gdy wraz z pierwszym wiosennym ociepleniem na brzegach pojawiają się żaby i szybko przystępują do rozrodu. Ich skrzek i wylęgłe z niego kijanki są typowym przykładem pokarmu sezonowego, podobnie jak rojące się owady, które też zapewniają pstrągom obfitość pożywienia. Wszystko to jednak trwa bardzo krótko i tutejsze pstrągi nie osiągają okazałych rozmiarów.
Ogromną natomiast zaletą górskich potoków jest duża stabilność poziomu wody i stopnia jej przejrzystości. Pozostaje ona czysta nawet podczas roztopów. Tylko po dużych deszczach na krótko brązowieje od niesionych iłów. Ta wyjątkowa przejrzystość wody nie jest dla wędkarzy zbyt wielkim utrudnieniem. Owszem, ryby doskonale widzą, co się na brzegu dzieje, ale że siedzą za kamieniami, dość łatwo je podejść. W każdym razie o wiele łatwiej niż na nizinnych odcinkach rzek, gdzie powierzchnia wody jest raczej gładka. Tu, w górach, jest mocno pomarszczona, bo co chwilę rozbija się o kamienie.
Największym wyzwaniem dla tutejszego łowcy pstrągów są woblery, które trzeba wykonywać własnoręcznie. Niby to łatwe, bo przecież każdy spiningista wie, jak się je robi, trzeba jednak temu zajęciu poświęcić bardzo dużo czasu i mieć sporo cierpliwości.
Woblery przeznaczone na łowiska w Kamiennej i innych podobnych rzekach i potokach muszą być bardzo małe, doskonale się trzymać wody, czyli nie przewracać na boki podczas szybkiego prowadzenia, muszą też być bardzo przeciążone. Niektóre z woblerów Marka są tak ciężkie, że toną jak kamień, ale mimo to mają wyraźną, wyczuwalną na szczytówce, akcję ogonową. Żadnym kupionym woblerem w Kamiennej łowić się nie da. Pozostają wprawdzie obrotówki, ale są skuteczne tylko po opadach, kiedy woda jest mocno przetrącona. W wodzie przejrzystej nawet najmniejszy pstrąg do nich nie podpłynie. Woblery trzeba więc robić samemu lub kupować je u kolegów.
Marek robi woblery od pięciu lat. Już rok wcześniej zauważono, że do Kamiennej wracają ryby. W przejrzystej wodzie widać było sporo małych pstrągów. Skoro mogły się wykluć, to znak, że woda nie jest już zakwaszona, opadów siarki już nie ma, środowisko się oczyściło. Poszło pierwsze zarybienie, do dzisiaj zresztą jedyne, ale jak się wydaje, na razie wystarczające. Do wody trafiło 50 tysięcy sztuk narybku. Wpuszczono go do dopływów Kamiennej oraz do samej rzeki wysoko w Górach Izerskich, gdzie bierze swój początek. Tak jak przewidywano, w miarę dorastania pstrągi spływały w dół, do Szklarskiej Poręby i Piechowic. Pstrągami, które dorosły w dopływach, zarybiano niższe odcinki Kamiennej. Dzisiaj, choć w samej Szklarskiej Porębie jest blisko stuosobowe koło wędkarskie, można już w Kamiennej złowić pstrąga wymiarowego, a czasem nawet kilówkę.
Do wyrobu swoich woblerów Marek używa – o dziwo! – murarskich pacek do zacierania tynku. Są one bowiem wykonane z bardzo twardego styropianu, który łatwo daje się obrabiać. Korpusy z grubsza wycięte scyzorykiem szlifuje drobnym papierem ściernym, piłką wycina szczeliny na ster i drut. Styropianowe woblery są bardzo wyporne, a to przy ich wielkości ogromna zaleta. Najdłuższe woblery Marka Rolnika mają 4,5 centymetra. Daleko i dokładnie rzucać nimi nie można, ale kiedy się taką małą przynętę mocno obciąży, powstaje z niej bardzo dobre narzędzie połowu. W niektórych Marka woblerach jest tyle ołowiu, że mają wypukły brzuszek. Wędkarzowi w niczym to nie przeszkadza, wręcz przeciwnie, nisko umiejscowiony środek ciężkości sprawia, że taki wobler jest stabilny nawet w zwariowanych górskich nurtach.
Stery Marek robi z plastikowych butelek po coli. Dokładniej – z ich szyjek, bo tam plastik jest najtwardszy. Z jednej szyjki można wyciąć osiem sterów. Do malowania woblerów używa farby modelarskiej, ale dobra jest też każda inna, byle nie zawierała acetonu, bo on rozpuszcza styropian.
Twardy styropian ma jeszcze jedną zaletę: na jego powierzchni można wygniatać rozmaite desenie. Gdy wobler jest już pomalowany, Marek ozdabia go czymś na wzór łuski. W jego powierzchnię wciska po prostu paznokieć. Oczka wygniata plastikową tulejką z długopisu lub flamastra. Po tych zabiegach na przynęcie pozostają trwałe ślady. Z każdym gotowym już woblerem wędruje nad Kamienną, żeby go sprawdzić. Te, które nie spełniają oczekiwań, są odkładane na bok. Niektóre idą do poprawki, pozostałe będą rozebrane.
Oglądając pudełko z woblerami Marka zastanawiałem się, jaki wpływ na ich kolorystykę mają doświadczenia innych wędkarzy. Dosyć często bowiem zauważam, że w każdym regionie kraju przynęty różnych wędkarzy są bardzo do siebie podobne. Pisałem kiedyś o p. Mieczysławie Spychale z Jeleniej Góry (“WP” nr 5/2003). On swoje woblery nazywał robakami, bo rzeczywiście kształtami trochę przypominały duże pędraki. Woblery jego i Marka Rolnika miały wspólną cechę. Były utrzymane w szarych, brunatnych i innych ciemnych kolorach, ponadto miały wyraźnie garbate powierzchnie.
- Tak – mówi Marek – czytałem ten artykuł i widziałem tamte woblery. Nie znam osobiście p. Spychały, ale z przyjemnością stwierdziłem, że to, co mówił, potwierdza moje doświadczenia. Jestem zdania, że jeżeli ktoś robi przynęty, to musi sprawdzać ich skuteczność. Jeszcze kilka lat temu robiłem woblery bardzo rozmaite. Okazało się, że te, które były łowne, miały wiele cech wspólnych. Przede wszystkim kolor. Pstrągi lubią barwy brudne. To mi się sprawdza nie tylko w Kamiennej, ale również w Bobrze (Kamienna jest jego dopływem – przyp. red) i Kwisie, a w tych rzekach też łowię dosyć często. Owszem, niektóre woblery maluję na jasno, ale tylko te najmniejsze, które mają zaledwie 1,5 – 2 centymetry długości. Druga cecha, mająca wpływ na skuteczność przynęty, to jej rozmiar. Im większa rzeka, tym większa musi też być przynęta. W pobliżu Szklarskiej, wśród kamieni, wobler na pstrągi nie może mieć więcej niż 4 cm. Ale już w Kwisie, blisko Lwówka Śląskiego, 5-centymetrowy może się okazać zbyt mały. Zdecydowanie więcej brań miałem na woblery z bardzo nierówną powierzchnią. Dzisiaj więc na wszystkich wygniatam jakiś wzór i czasem podmalowuję go trochę jaśniejszą farbą.
Kiedy zapytałem Marka, jakie napotyka trudności, gdy w Kamiennej łowi pstrągi, odpowiedział, że w zasadzie jest jedna: dobór właściwego obuwia. Kamienna tylko gdzieniegdzie ma na dnie trochę żwiru lub grubego piasku. Całe jej koryto wyłożone jest kamieniami i głazami. Wiele z nich pokrywa mech, inne ciągle opryskuje woda. Wschodni brzeg jest naturalny. Z zachodniego łowi się wygodniej, ale prawie na całej długości aż do Piechowic jest to mur oporowy biegnącej wyżej drogi. Wszędzie kamienie, normalnego kroku zrobić nie można, trzeba skakać lub się przeciskać, zawsze podpierając się ręką, bo tak bezpieczniej. Wprawdzie głazy są stabilne, ale bardzo śliskie. Obuwie gumowe, chociażby wodery, jest tu nieprzydatne. Najlepsze są adidasy lub trampki sznurowane aż do kostki. Nie radzę też brodzić. Rzeka tylko z pozoru jest bezpieczna, takie przynajmniej sprawia wrażenie, kiedy się na nią patrzy. Niby wszystko widać, każdy kamyczek, głęboczek, pstrągi można policzyć, ale obok niejednego kamienia są przepastne, nawet kilkumetrowe szczeliny. Radzę więc chodzić po brzegu, to zupełnie wystarczy, żeby złowić pstrąga.
Uważnie się przyglądałem, jak Marek łowi w tej nietypowej rzece. Najpierw testował świeżo zrobione woblery. Nie rozmawialiśmy. Uniemożliwiał to hałas płynącej rzeki. Woda spadająca ze spiętrzonych przez naturę kamieni daje tak silny odgłos, że jadących trochę tylko wyżej samochodów w ogóle nie słychać. Ten dźwięk nie jest meczący, ale tak mocny, że zamyka wędkarza w jakiejś przestrzeni, która dla łowiącego jest całym światem. Piękne doznanie, tym mocniejsze, że wschodni brzeg jest dziki. Pełno na nim skał i świerków. Cały usłany opadłym igliwiem.
Marek rzuca dokładnie. Ułatwia mu to ciężki wobler. Dzisiaj, na początku jego sezonu (jest koniec kwietnia – przyp. red), bez przekonania łowi w małych głęboczkach za kamieniami, bo to raczej, jak mi później powiedział, letnie stanowiska pstrągów. Takie głęboczki powierzchnię mają niewielką. Jeżeli więc wobler tam trafi, musi natychmiast zacząć pracować i to głęboko, żeby sprowokować do ataku rybę, która dostaje bodziec z nienaturalnego miejsca. Lekki wobler woda, płynąca bardzo szybko, wypycha do góry, ciężki utrzyma się w toni.
Marek najwięcej uwagi poświęca płaniom. Nie ma ich tu wiele, ale są głębokie. Dna nie widać, ale przez polaroidy można w płytszych miejscach zobaczyć dziesiątki niewymiarowych pstrągów. Głębiej muszą być większe. Niestety, trafia mu się tylko trzydziestak. Kształtem przypomina smolta troci. Chudy, długi, odmienny od tych kilkunastu niewymiarowych, które wcześniej atakowały Marka woblery. Tamte były krótkie i krępe, jak normalne pstrągi.
Marek łowi w skupieniu, bo woblerem trzeba rzucać celnie. Na szczęście nie przeszkadzają w tym wiszące nad głową gałęzie. Można zrobić wymach wędziskiem, ale i tak najcelniejsze są rzuty spod szczytówki.
- Choć łowię tutaj od kilku lat – mówi Marek Rolnik – wszystkiego nie jestem w stanie zapamiętać. Nieraz mijam miejsca, które nie wydają się godne uwagi. Później, kiedy popatrzę na nie pod innym kątem, kiedy nagle wyskoczy stamtąd okazały pstrąg, okazuje się, że jest tam duże zagłębienie albo niewidoczna szczelina pomiędzy głazami.
Zawsze jakaś niespodzianka.
Wiesław Dębicki