niedziela, 4 czerwca, 2023
Strona główna Spinning O SANDACZOWYCH PRZYNĘTACH I SPOSOBACH POSŁUGIWANIA SIĘ NIMI

O SANDACZOWYCH PRZYNĘTACH I SPOSOBACH POSŁUGIWANIA SIĘ NIMI

Sandacze żyją w różnych środowiskach i wszędzie łowi się je inaczej. Najwięcej wiemy o sandaczach i metodach ich połowu żyjących w zbiornikach zaporowych i rzekach, bardzo mało o sandaczach jeziorowych. Ilekroć trafiam na wędkarza, który w jakimś jeziorze łowi dużo sandaczy, to zawsze się okazuje, że stosuje tylko dwie przynęty: żywe lub martwe rybki. Równie często natykałem się na doskonałych spiningistów, którzy w zbiornikach naturalnych zupełnie nie mogli sobie z sandaczami poradzić. Byli zarazem zdania, że w zbiorniku zaporowym sandacza nie tylko łatwiej namierzyć, ale również złowić.

Andrzej Kloziński z Krobi, który pierwsze sandaczowe kroki (jeżeli tak to można powiedzieć) stawiał na jeziorach leszczyńskich, opowiadał mi o swoich trudnych początkach. W rybackich sieciach sandaczy było dużo, wędkarze łowili je na żywca, on tymczasem, ze swoim spiningiem, był wobec nich bezradny. Z początku sądził, że używa nieodpowiednich przynęt. Dopiero po wielu niepowodzeniach zrozumiał, że po prostu źle sandaczy szukał.
Łowił w jeziorach, które – jak większość – miały ogromne partie dna pokryte mułem. Na żywca sandacze tam brały, na spining nie chciały. Nie pozostawało mu nic innego, jak sondować dno i szukać innych, być może lepszych miejsc. I takie miejsca rzeczywiście znalazł. Rozpoznał je bardzo dokładnie i precyzyjnie. Przekonał się, że jeżeli przestawi łódkę o parę metrów w bok, brań już mieć nie będzie. Były to zatem miejscówki – wszystkie! – bardzo niewielkie.

Podobnie o swoich sandaczowych początkach opowiadali mi wędkarze z Mazur. Dopóki sandaczy było dużo, wystarczało namierzyć podwodną górkę, sprawdzić, na którym stoku stoją, i można je było łowić – jak to mówili – „aż do bólu”. Niestety, wszystko co dobre, szybko się kończy. W miarę jak sandaczy ubywało, było coraz trudniej. Nie dało się już, jak dawniej, łowić z marszu. Trzeba było na miejscówkę dokładnie napłynąć, a jeszcze do tego uwzględnić porę roku, dnia, pogodę i wiele innych czynników.

Na górkach, przy których łowiono sandacze, zawsze były też okonie. Kiedy jednych i drugich było dużo, brały na przemian. Z czasem jednak sandacze stawały się tylko przyłowem. Opracowano więc dwie taktyki. Jedna polegała na tym, że łowiono okonie i czekano, aż przypłynie ławica sandaczy. Druga, trudniejsza, czasochłonna i mniej pewna: należało obławiać dużą przestrzeń wody wokół miejsca, w którym przebywały okonie. Niestety, był to już koniec łowienia sandaczy na spining, bo do tych nowych metod nie pasowały ani przynęty, ani sposoby ich prowadzenia.

Kiedy na Mazurach połowy sandaczy siadały, na Górnym Śląsku były w pełnym rozkwicie. Zbiorniki zaporowe, wyrobiska pożwirowe i rozmaite inne wody, w które ten region obfituje, bardzo sandaczom sprzyjały. Nic dziwnego, że właśnie tam urodził się kogut. Przynęta o podobnym kształcie była na świecie znana wcześniej, ale i u nas została świetnie zmodyfikowana. Źródłem sukcesu, jaki kogut święci do dzisiaj, są nie tylko jego kształty, lecz przede wszystkim sposób prowadzenia. Twierdzę, że gdyby Mazurzy mieli te przynęty i posługiwali się nimi jak Górnoślązacy, sandaczowe łowy trwałyby u nich o wiele dłużej. Okazało się jednak, że takie łatwe to nie jest, bo z trudem przychodzi nawet tym, którzy mają okazję obserwować koguciarzy na okrągło. Potrzebna jest bowiem nie tylko przynęta i instruktor, ale również odpowiedni sprzęt (przede wszystkim kij) i duża siła fizyczna.

Kogut to ołowiany dżig z dowiązaną kotwiczką, na której wisi pukiel piór z szyi koguta. Z czasem zaczęto dodawać jeszcze kołnierze. Wykonywano je najpierw z siatek do pakowania ziemniaków, później z białej wiskozy. Umieszczane były pomiędzy dżigiem i piórami. Dzisiaj kołnierze siatkowe spotyka się rzadko. Wiskozowe się utrzymały, bo są bardzo praktyczne. Widać na nich, po jakim podłożu prowadzona jest przynęta (brud dowodzi, że kogut zetknął się z mułem).

Do koguta, jak do żadnej innej przynęty, odnosi się zasada:
o złowieniu ryby decyduje przynęta dobrze dobrana do łowiska i podana we właściwy sposób.
Kogut musi mocno uderzać o dno. Odgłos uderzenia przyciąga sandacze z daleka (jeżeli akurat nie ma ich w pobliżu), a długi opad, zawsze na napiętej żyłce, prowokuje do ataku. Ta technika nazywa się piłowaniem, bo droga, jaką pokonuje dżig, przypomina zęby piły. Ten świetny sposób ma jednak swoje ograniczenie. Nie można go stosować tam, gdzie jest dużo zaczepów. Szukano na to jakiegoś lekarstwa, ale wymyślono jedynie… ciężki, ważący nawet kilogram, ołowiany odbijak. Ratował przynętę, ale płoszył ryby. Robiono też koguty na jednym haku z drucianym antyzaczepem. To też nie zdało egzaminu, bo przynęta raptownie i dynamicznie podrywana – a na tym polega łowienie kogutem – zawsze ugrzęźnie w zaczepie.

Z Górnego Śląska kogut wywędrował na opolskie zbiorniki zaporowe, a później na całą Polskę. Trwało to dosyć długo, bo wędkarze, którzy najpierw modyfikowali amerykański kogutopodobny oryginał, później długo utrzymywali swoje wyroby w tajemnicy. Jak głosi fama, opowiedzieli o tej przynęcie i o tym, jak się nią łowi, swemu koledze, który “wyniósł” ją na szerokie wody. Z Górnego Śląsk kogut trafił na Turawę, a stamtąd powędrował dalej.
Sandacze, jak wielu innych przynęt, „nauczyły się” także koguta. Na Śląsku zaczęto więc szukać innych przynęt, które okazałyby się lekarstwem na marne połowy. Ostatecznie Ślązacy niczego takiego nie znaleźli, ale cały wędkarski świat wszedł w epokę przynęt miękkich, tzw. gumek.

Choć przynęta jest ważnym elementem układanki, której na imię połów sandaczy, to jednak o wiele ważniejsza jest wiedza o samym sandaczu i jego zwyczajach. Przynętę bowiem, wielkością i kolorem, powinniśmy dobierać stosownie do jego naturalnego pokarmu zjadanego w czasie i miejscu, w którym właśnie wędkujemy. Żeby się natomiast sensownie taką przynętą posługiwać, musimy wiedzieć, jak się ten pokarm zachowuje i jak sandacz go zdobywa. Wiemy, że sandacze bardzo często polują w toni i tuż pod powierzchnią. Najczęściej dzieje się tak wieczorami i nocą, a także podczas pogody pochmurnej i wietrznej. Dzisiaj, żeby się o takiej porze dobrać do sandaczy, mamy niezliczoną ilość przynęt, z woblerami na czele.

Dawniej w toni łowiono je lekkimi wahadłówkami i obrotówkami. Z trudem natomiast, nawet kiedy ryb było dużo, udawało się do nich dotrzeć, kiedy żerowały przy dnie, bo przynęty grzęzły w zawadach. Żal był tym większy, że właśnie tam sandacze żerują najczęściej. Robią to tak, że płyną za ławicami rybek, odpowiednio je sobie ustawiają i od czasu do czasu atakują. Mają jeszcze inny sposób, często opisywany w zagranicznej literaturze, polegający na wypłaszaniu. Płyną mianowicie ławicą nad dnem, gdzie pośród kamieni pochowały się okonie, wypłaszają je i atakują. Czasem od razu je połykają, czasem zaś przed zjedzeniem przyduszają do dna.

Do łowienia sandaczy także w tych rewirach świetnie się nadawały przynęty miękkie. Były tanie, łatwe do zbrojenia, w niezliczonej ilości kolorów i ich kompozycji, także we wszystkich potrzebnych wielkościach. Wędkarze od razu je polubili. Można było nimi łowić każdym sprzętem i w każdych okolicznościach, a to już dużo jak na początek. Jak się później okazało, żeby dobrze miękkie przynęty „zrozumieć”, trzeba jednak mieć odpowiedni sprzęt, ale po wstępnym sukcesie ten następny krok był już łatwy do zrobienia.

Kiedy sandacze żerują, złowić je na miękką przynetę jest dość łatwo. Natomiast niezwykle trudno się do nich dobrać, kiedy są w kryjówkach. Przełom w tej dziedzinie zrobiły dżigi z antyzaczepami. Stosując je można śmiało prowadzić przynętę wśród plątaniny gałęzi, starych umocnień brzegowych, dużych głazów, a nawet w resztkach zatopionych ławek parkowych i… porzuconych dziecięcych wózków. Przeprowadzając dżiga przez podwodne przeszkody odnosimy podwójną korzyść: nie tracimy przynęty i nie płoszymy ryb.

Najkorzystniejsze warunki bytowania sandacze znajdują tam, gdzie jest dużo ekotonów (pogranicze środowiska, na przykład kamieni i piasku, żwiru i miękkiego dna porośniętego roślinnością, karczy po wyciętym lesie, utopionych drzew, rozmaitych umocnień itd.). Jest ich dużo w zbiornikach zaporowych o bardzo zróżnicowanym dnie, w dolnych partiach rzek, a także w tych rozległych jeziorach, w których są duże partie twardego dna. Im więcej ekotonów, tym więcej stanowisk dla ryb, a dla nas więcej miejsc do obłowienia.

Prawie w centrum Polski są dwa jeziora, które się połączyły po tym, jak podpiętrzono w nich wodę. Nazywają się Pakoskie Północne i Południowe, a leżą niedaleko Inowrocławia. Otrzymaliśmy zgłoszenie, że złowiono tam duże sandacze. Ciekawe to relacje i tym bardziej godne uwagi, że łowcy poszukiwali sandaczy na różne sposoby.

Pan Andrzej Łapiński z Inowrocławia zastosował sposób klasyczny (tutaj muszę dodać, że pakoskie łowisko jest pod bardzo dużą presją wędkarską i rybacką). Szukał ich tam, gdzie dno było twarde i miało uskoki. Znaleźć takie miejsce nie jest trudno, ale ustawić się na nim tak, żeby sięgnąć do sandaczy – to się okazał kłopot nie lada. Zdarzało się nawet, że można je było złowić tylko z jednego miejsca na łódce (któregoś razu p. Andrzej zaciął i wyholował kilka sandaczy pod rząd, gdy tymczasem jego kolega, który siedział obok i rzucał w to samo miejsce, brań nie miał w ogóle). Kiedy p. Andrzej rozpoznał jakieś miejsce, które sandacze lubiły, szukał podobnych, kierując się głębokością wody, rodzajem dna i wielkością uskoków. Tym sposobem odkrył kilka ładnych miejscówek. Łowił tam okazałe sandacze, które budziły powszechny podziw i zazdrość. I jak to bywa, inni wędkarze te łowiska zniszczyli, bo źle kotwiczyli i wyrywali zaczepy.

Zupełnie inaczej podszedł do sandaczy p. Jarosław Andrzejewski. Zawierzył echosondzie i własnemu doświadczeniu. Pływając przez wiele lat po tych jeziorach (mieszka w Janikowie) wiedział, że są rejony, w których nigdy nie złowiono sandacza, za to były tam ryby spokojnego żeru. Wiedział, że jedne nie mogą żyć bez drugich. Tam, gdzie są ryby spokojnego żeru, muszą być również drapieżniki. Zaczął więc szukać dużych ławic leszczy. Kiedy je znalazł, zaczynał w tym miejscu spiningować. Jego teza znalazła potwierdzenie: drapieżniki też tam były. I to sandacze, co mocno p. Jarosława dziwiło, bo łowił je nad zalegającą dno kilkumetrową warstwą mułu. Przynętą była duża guma na lekkim dżigu.

O tym, jak mało wiemy o rybach i zależnościach między ich poszczególnymi gatunkami, świadczy kolejna opowieść p. Jarosława. Otóż namierzył on echosondą duży zaczep. Łowił tam kilka razy, ale wyciągał tylko okonie. Liczył na więcej, bo wokół zaczepu było płasko i ryby nie miały się gdzie skryć. Było więc logiczne, że przy samym zaczepie musi się czaić duży drapieżnik. Pod koniec sezonu spiningowego miał tam potężne uderzenie. Ryba po ataku wysnuła kilkadziesiąt metrów plecionki i się odpięła. W następnym sezonie w tym samym miejscu i po takim samym braniu złowił ogromnego karpia. Kiedy później odwiedzał ten zaczep, za każdym razem łowił sandacza.

Sandacze to rzeki. Nie wszystkie, głównie takie, które mają umocnione kamieniami brzegi, nurt poprzecinany ostrogami i ilasto-kamieniste dno. Najobfitsza w sandacze jest Odra. W zasadzie od Koźla do Wrocławia to nie rzeka, tylko paciorkowy system zbiorników zaporowych. Pomiędzy śluzami i zaporami, zbudowanymi dla usprawnienia żeglugi, ryby znalazły dobre dla siebie warunki. Na kamiennych umocnieniach jest dużo pokarmu, a w samych kamieniach wiele kryjówek. Twarde brzegi przez wiele lat utrzymują takie same prądy wody, które w dnie wymywają głębokie rynny. Obok nich powstają wymiały, gdzie żyje rybi drobiazg. Regulacja górnych odcinków rzeki sprawia, że w dolnym biegu jest mało wiosennych wylewów. Szczupaki więc nie mają się gdzie wytrzeć. Dlatego ich miejsce zajmuje spływający z góry sandacz. Na całej długości Odry sandaczy jest bardzo dużo. Tamtejsi wędkarze prawie nieomylnie rozpoznają miejsca, gdzie je można złowić, a służy im do tego niezliczona ilość przynęt. Na różne okazje.

W rzece sandacze przebywają w miejscach głębokich, obok których są wypłycenia. A także wszędzie tam, gdzie woda wiruje i płynie dosyć żwawo. Łowi się je w głębinach między główkami (do tego najbardziej nadają się ciężkie dżigi), a kiedy bardzo dobrze żerują, także na przelewach. Ściąga się je woblerami lub gumami uzbrojonymi w odpowiednio ciężkie dżigi. Dobór wagi dżiga jest prosty, ale na początku trzeba się pogodzić ze stratą kilku przynęt. Sposób postępowania jest taki: Stojąc prawie na szczycie główki rzucamy przynętę w nurt, na przedłużenie główki, i od razu zaczynamy bardzo wolno skręcać żyłkę. Prąd wody ją zabiera, a my nadal kręcimy bardzo wolno. W pewnym momencie czujemy, że przynęta uderza o dno, a w zasadzie o leżące na nim kamienie (pochodzą one z rozbitej przez wodę główki, na której stoimy). Po każdym takim uderzeniu (czasem jest to zaczep) nieznacznie zmniejszamy ciężar dżiga. Po którejś próbie (czytaj: urwaniu) nasza przynęta będzie tylko muskać szczyty zatopionych kamieni. I o to chodzi.
Podobnie, stojąc na szczycie główki, łowi się woblerami. Należy stosować tylko woblery pływające lub bardzo wolno tonące, bo najłatwiej je odczepiać, kiedy ugrzęzną w kamieniach. Rzeka niesie jednak dużo niespodzianek. Łowiąc tym sposobem dostaniemy nie tylko sandacza. Równie dobrze może to być boleń, kleń, szczupak, a nawet sum. W Odrze na pewno.

Wiesław Dębicki

Poprzedni artykułRĘKAWICE I DOKRWIENIE KOŃCZYN
Następny artykułZARYBIANIE KARPIEM

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here

- Advertisment -

Most Popular

Recent Comments