Leszcze są u mnie zawsze na pierwszym miejscu, ale przez te wszystkie lata poznałem też inne gatunki ryb z moich jezior. Przekonałem się, że przy okazji łowienia leszczy można zapolować na węgorza!
Najlepszy na to czas to koniec wiosny i początek lata, gdy na jezioro można już wypłynąć łódką.
Wcale się nie nastawiam na węgorze, wtedy też głównym moim celem są leszcze, które w większości odbyły już tarło i zaczynają porządnie żerować.
Moje miejsce leszczowe jest trochę nietypowe, bo – jak na tę porę – dość znacznie oddalone od brzegu, nawet do 200 metrów. Nazywam je „przed drugim spadem”. Głębokość, na jakiej kotwiczę łódź, wynosi około 11 m. Taka sama głębokość jest jeszcze 30 – 40 m przede mną, potem zaczyna się drugi spad w kierunku południowym, w stronę otwartej wody. Opisuję to miejsce tak szczegółowo, bo to ważne.
Wiosną łowiłem już leszcze w różnych partiach jeziora. Na płyciznach obfitujących w duże i drobne ryby, na łagodnych i stromych brzegowych spadach, na stokach podwodnych górek, koło wysp i w zatokach. Wszędzie tam spotykałem wiele gatunków ryby białej oraz drapieżniki, łącznie z węgorzami. W miejscu, o którym mówię, czyli przed drugim spadem, od wielu lat łowię leszcze i okonki, ale nigdy nie natknąłem się na jakąkolwiek rybę białą. Co więc robi tu węgorz? Żeby do tego dojść, muszę zacząć od pogody.
Leszczom nie przeszkadza pochmurne niebo i fala na jeziorze, ale węgorzowi w takich miejscach to raczej nie pasuje. Dlaczego? Tego nie wiem. Wiem natomiast, przy jakiej pogodzie i innych okolicznościach mogę się go spodziewać. Wielu możliwości nie ma. Musi to być bezwietrzny i bezchmurny ranek tuż przed wschodem słońca. Ciśnienie i kierunek wiatru nie mają znaczenia, choć taką pogodę daje zwykle ustabilizowany wyż.
Właśnie w taki piękny poranek zacząłem kiedyś rozkładać swój leszczowy sprzęt. Z uwagą też patrzyłem, co się dzieje dookoła. Na cichym jeziorze od czasu do czasu widziałem pojedynczą rybkę mknącą bardzo szybko tuż pod powierzchnią wody. Zaraz też usłyszałem, że coś sunie za nią z głośnym cmokaniem, ale napastnika nie zobaczyłem. Najpierw myślałem, że to okoń, więc nie zwracałem na niego uwagi. Potem jednak mnie to zaintrygowało i postanowiłem na tego cmokającego napastnika zapolować.
Zacząłem od czerwonych robaków, a grunt ustawiałem od jednego metra do czterech, bo sobie przypomniałem, jak mój przyjaciel, a spec od okoni Henryk Szuryn, powiedział mi kiedyś, że przynętę na okonia zawsze ustawia się wysoko nad żerującym stadem. Tutaj muszę dodać, że Henryk łowi okonie wyłącznie na naturalne przynęty. Kotwiczy więc swoją łódkę nad głowami okoni i jego wiedza o tych pięknych rybach jest zupełnie inna niż wędkarzy, którzy tylko spiningują.
Trochę byłem zdezorientowany, bo przecież ten mój cmokający napastnik żeruje tuż pod powierzchnią wody. Nie dałem jednak za wygraną i gdy tylko usłyszałem charakterystyczny odgłos, zaraz rzuciłem tam, na metrowym gruncie, czerwonego robaka. Cmokający drapieżnik pognał raz z jednej strony łodzi, raz z drugiej, ale robaka nie ruszył. Próbowałem tym sposobem łowić także wtedy, kiedy cmokania nie było słychać, ale widziałem wyskakujące nad powierzchnię małe rybki. Brały jednak tylko małe okonki. Byłem już raczej pewny, że to duży okoń poluje na małe okonki, albo inne rybki. Mimo wszystko, następnym razem, gdy znowu usłyszałem głośne cmokanie, na haczyk założyłem rosówkę, bo pomyślałem, że czerwony jest może za mały. Grunt ustawiłem na półtora metra. Kiedy niedaleko spławika zawirowała woda, a potem spławik zniknął, zrobiło mi się gorąco.
Tak złowiłem tuż pod powierzchnią swego pierwszego węgorza, a było to na otwartej wodzie, gdzie głębokość przekraczała dziesięć metrów. Miał około dwóch kilo. Teraz już co roku, gdy tylko w pobliżu łodzi usłyszę głośne cmokanie – a zdarza się to często – zarzucam w tamtą stronę wcześniej przygotowaną wędkę z rosówką na haczyku.
Przy innej pogodzie i wtedy, gdy już od rana jezioro falowało, na żerującego węgorza nie trafiłem (ciągle mowa jest o moim leszczowym łowisku znajdującym się na otwartej wodzie daleko od brzegu). Inne przynęty też nie były skuteczne. Węgorze łowiłem najczęściej wtedy, gdy grunt był ustawiony na 1,5 – 2 m pod powierzchnią. Jasnym rankiem brały już tylko okonki. Znak, że węgorze przestały żerować. Każdy z moich węgorzy miał w żołądku albo strawionego okonka, albo moje rosówki, które wrzucałem po kilka na zanętę. Niektóre nie miały w żołądkach nic.
W takim miejscu i w takich warunkach nigdy nie złowiłem więcej niż dwa węgorze, ale też żaden nie miał mniej niż kilogram.
Bogdan Barton