List był lakoniczny: „Przyjeżdżaj, wytropiłem wielkiego pstrąga. Ma przynajmniej dwa kilo. Jest twój, jeżeli przyjedziesz szybko, bo długo nie wytrzymam. Leszek”.
Takiej propozycji odrzucić nie sposób. Co więcej, trzeba się spieszyć. Nie tylko wspaniałomyślność ma granice przy tak wielkiej pokusie. Inni zresztą też wędrują brzegami rzek, więc może się zdarzyć, że ktoś przypadkiem trafi na tego pstrąga i go wyciągnie.
W dwa dni uporałem się z najważniejszymi sprawami, resztę odkładając na później, trzeciego siedziałem już w nocnym pociągu. Leszek czekał na mnie na peronie. Myślałem, że od razu pojedziemy nad wodę, ale on nie podzielał mojej niecierpliwości.
- Najpierw śniadanie – powiedział. I musiał dojrzeć błysk zawodu w moich oczach, bo dodał: – Nie ucieknie. Miejsce jest takie, że wędkarz rzadko tam trafia, więc możesz być spokojny. Poza tym mam wędzoną troć i lipienia po japońsku z zielonym groszkiem. Sam też od rana nic nie jadłem. Nie możesz wymagać, żeby takie smakowite potrawy odkładać na potem.
Wiedziałem, że żadne argumenty nie zdołają go przekonać. Był uparty, a do tego jeszcze kochał się w dobrym jedzeniu.
- Zresztą – kontynuował Leszek – dom mamy i tak po drodze. Odświeżysz się, zjemy, pojedziemy nad wodę. Czy to przystoi, żeby dwóch dżentelmenów w średnim wieku biegało o suchym pysku niczym jakieś młokosy?
Moje wystarczająco już napięte oczekiwanie rzeki i ryby zostało poddane ciężkiej próbie. Leszek zachowywał się jak człowiek pewny swego, ja biegłbym tam zaraz, choćby właśnie jak młokos. Musiał widzieć moją niecierpliwość, lecz traktował ją z łagodną wyrozumiałością, która mnie rozbrajała. - Jedziemy na cały dzień – zapytał po śniadaniu. – Czy tylko po tego pstrąga?
- To zależy wyłącznie od ciebie. Jeśli masz czas i chęć, możemy na cały dzień.
- Ułożyłem sobie wszystko tak, żeby móc ci towarzyszyć.
- Czy sądzisz, że on tam jeszcze jest? – zapytałem.
- Nie byłem tam od tygodnia – powiedział. – Ale cóż mogłoby się z nim stać? O tej porze roku pstrągi nie zmieniają stanowiska, a prawdopodobieństwo, że ktoś go złowił, jest małe. Tam rzadko kto chodzi. Po za tym to cwana sztuka. Wychodził mi do blachy trzy razy i ani razu nie pobił. Nie wiem, czym zamierzasz go kusić, ale pamiętaj, że przynętę skompromitować łatwo, trudniej wywabić pstrąga z jamy.
Smuga wątpliwości, cały czas snująca się w moich myślach, zgęstniała. Optymizm Leszka wynikał z jego poczciwej niefrasobliwości, jednak tydzień to kawał czasu, a dwukilowy pstrąg należy już dziś do rzadkości. Nie wiedziałem jeszcze czym będę go kusił. To zależało od miejsca i teraz jeszcze nie zaprzątało mojej wyobraźni. - Przygotuj sprzęt – powiedział Leszek, gdy przyjechaliśmy na miejsce – zostało nam jeszcze sto metrów. Przejdziemy je na piechotę.
Ruszamy cichutko, starając się stąpać skrajem po trawie. Po kilkudziesięciu metrach rzeka oddala się od drogi. Jeszcze krótki marsz i wychodzimy nad szerokie rozlewisko. U góry koryto przegradza zapora z granitowych prostokątów z podniszczoną koroną. Kiedyś musiał tu być młyn. Dno jest piaszczyste, a woda płytka, w najgłębszym miejscu nie ma chyba metra. Leszek pokazuje mi dolny koniec tej płani, zamknięty potężnym pniem zwalonego drzewa, przegradzającym prawie całe koryto.
Tylko pod przeciwnym brzegiem jest wolny przesmyk szerokości półtora, może dwóch metrów. Przy pniu, od naszego brzegu, prześwituje dnem płycizna, ale już trochę dalej woda staje się coraz bardziej ciemnozielona, a przed wąskim ujściem jest ciemny dół, nie wiadomo jak głęboki.
- Tam stoi – szepce Leszek. – Podejdź bliżej i spróbuj rzucać tuż przy krawędzi nurtu.
Cofam się za nadbrzeżne krzewy i idę opodal brzegu wznoszącego się znacznie ponad wodę. Wchodzę ostrożnie w przerwę między dwoma sosnami. Do lustra wody jest ostry spad na długość kija, ale miejsca na rzut wystarcza. Wypuszczam małą srebrną obrotówkę krótko, najwyżej dwadzieścia centymetrów od szczytowej przelotki, i rzucam spod siebie. Spada dobrze, pół metra od nurtu, pół od pnia. Szybko znika w ciemnej głębi. Zamykam kabłąk trochę za wcześnie i wolno prowadzę blachę czując, że idzie niedostatecznie głęboko. Rzut jest pusty. To obawa przed zaczepem. Boję się nie o blachę, lecz by szarpaniną nie spalić łowiska.
Drugi rzut w to samo miejsce, ale już wytrzymany, więc blaszka schodzi przynajmniej na trzy metry. Prowadzę bardzo wolno, bo czuję jej wirowanie. Stoję na górce i błystka idzie po skosie w stronę powierzchni. Kiedy jest na głębokości półtora metra, tuż za nią pojawia się torpedowaty kształt. Idzie za blachą, jest od niej o kilkanaście centymetrów. Nie mogę zwolnić, bo obrotówka przerwie pracę i opadnie na dno. Mam tylko jedno wyjście – lekko przyśpieszam. Wtedy właśnie uderza. Zacinam. Ryba nie robi żadnego zwrotu, nie przewija się, tylko gwałtownie ciągnie w tył, szarpie na boki. Widzę, że całą kotwiczkę ma w pysku i jestem spokojny. Odpuszczam mu lekko i wielkie półmetrowe cielsko znów mętnieje w zielonej głębi.
Choć wiem już, że dostanę tego pstrąga, pojawia się niepokój. Jak na tę wielkość jest niezwykle uległy. Dąży do dna, rad by wrócić do swej kryjówki, lecz wszystko to dzieje się jak na zwolnionym filmie. Leszek tymczasem nie wiadomo skąd zjawił się tuż przy mnie, wyjął mój podbierak, zszedł nad samą wodę i woła do mnie już nie ściszając głosu:
- Nie denerwuj się, spokojnie, będzie nasz.
Z tego zbyt głośnego wołania, bo stoimy od siebie o kilka metrów, odczytuję podniecenie, które i jemu się udzieliło. Pstrąga mam w odległości dziesięciu – dwunastu metrów od brzegu. Podbierak jest już w wodzie. Kręcę więc energicznie, a on idzie prawie bez oporu, potulny, jakby zmęczony, choć jeszcze nie pokazał co potrafi. I dopiero na płytkiej wodzie wszystko nagle staje się jasne: on ma czerwone płetwy!
Ten kleń miał pięćdziesiąt siedem centymetrów i był niewątpliwie rybą medalową. A jednak go nie zgłosiłem. To była nasza zemsta nad nim za to, że udawał pstrąga. Niech idzie w zapomnienie.
Piotr Calisty