Wiele razy się zastanawiałem, jak długo ryby zapamiętują niemiłe dla nich kontakty z wędkarzem. Na ogół sądzimy, że spięcie się z haka na długo zniechęca ryby do żerowania. Niektórzy twierdzą, że ryba unika konkretnego rodzaju przynęty, który przyniósł jej ból i stres. Na przykład szczupak długo nie tknie okoniopodobnego woblera, na którego już się kiedyś nadział. Pewnie coś w tym jest, ale…
Często się zdarza – spiningiści dobrze o tym wiedzą – że uniesiony w powietrze okoń spada z haka do wody tuż przy brzegu i zaraz z impetem bije w podsuniętą mu przynętę. Czy ten krótki lot był dla niego tylko małą wycieczką?
Długo nie dawałem wiary opowieściom znajomego wędkarza, który ponoć złowił dwa razy tego samego wypuszczonego szczupaka, rzut po rzucie. – A skąd wiesz, że to był ten sam, miał dowód osobisty? – drwiłem wtedy. W zeszłym roku przekonałem się, że mógł mówić prawdę. Po złowieniu szczupaka na woblera długo gmerałem mu w pysku kombinerkami. Tylną kotwicę miał wbitą w koniec żuchwy, a przednia zaczepiła się na zewnątrz podczas holu. Wypuściłem go, zarzuciłem przynętę i – powtórka. Tym razem tylna kotwica tkwiła w „nożyczkach”, a o tożsamości szczupaka niezbicie świadczyły ślady po mojej operacji. Był to niedorostek, ale istoty rzeczy to przecież nie zmienia.
Byłem kiedyś świadkiem, jak mój kolega z łódki trzy razy pod rząd zaciął i holował pięciokilowego sandacza. Tu już nie mam stuprocentowej pewności, że to była ta sama ryba, ale wiele za tym przemawia. Łowiliśmy w płytkim, doskonale sobie znanym miejscu, a kolega rzucał nie dalej niż 10 – 12 m, zawsze w kierunku tego samego karcza. Dwa razy po kilkunastu sekundach sandacz spadał (kolega mówił, że był duży), wreszcie za trzecim razem dał się wyholować. Wtedy zobaczyliśmy, że na zewnątrz pyska ma świeżą ranę. Drugiego śladu po haku nie znaleźliśmy, ale i tak ten sandacz zdecydowanie zaprzeczył twierdzeniom niektórych nadwrażliwców, że „rybkę boli buzia”. Gdy jeszcze przy sprawianiu sandacza znalazłem w nim sporego okonia poł-kniętego „pod prąd”, byłem już pewien, że niektórych drapieżników buzia raczej nie boli.
A co z białymi rybami? Karpiarze mają swoje „tresowane” ryby, kilkakrotnie łowione, ale nie tylko oni. W lutym 1995 r., miesiącu wyjątkowo ciepłym, byłem dwanaście razy na rybach. Za każdym razem łowiłem z tego samego stanowiska. I w ciągu tych dwunastu dni trzy razy złowiłem ryby uprzednio zerwane w czasie holu – dwa leszcze i płoć. Skąd wiem, że to były moje ryby? Otóż miały w pyskach moje czerwone haczyki nr 16 i kawałki przyponów z dziesiątki. Musiałem łowić tak cienko, bo inaczej brań byłoby znacznie mniej. Siłą rzeczy któregoś tam holu przypon nie wytrzymywał. A jest nieprawdopodobne, żeby na tym odcinku Odry ktoś łowił podobnym zestawem. Te trzy ryby wzięły po kilku dniach od zerwania.
Znacznie dziwniejszy przypadek widziałem u kolegi łowiącego na feedera. Podczas holu żyłka główna pękła na zaczepie. Po mniej więcej trzech godzinach kolega wyjął leszcza, który pływał z jego koszykiem. Najwyraźniej ten przykry (?) incydent nie tylko mu nie zaszkodził, ale nawet nie zniechęcił do żerowania.
Wrócę jeszcze do drapieżników. Dwa lata temu jesienią, sprawiając złowionego szczupaka, poczułem nagle silny ból w palcach. W pierwszej chwili pomyślałem, że skaleczyłem się kolcami połkniętego okonia. Ale nie. To była kotwica wbita w koniec przewodu pokarmowego, wisząca jeszcze na grubym przyponie. Szczupak tak głęboko połknął żywca, że uciął żyłkę przed przyponem. Widać wędkarz był w tym czasie zajęty ważniejszymi sprawami. Mimo paskudnej, w naszym rozumieniu, rany szczupak miał jeszcze apetyt na mojego woblera.
Opisane tu przypadki to dowód, że mało znamy naturę ryb i pewnie jeszcze długo jej nie poznamy. Może to i dobrze. Pointą niech będą słowa znajomego wędkarza, który łowił w gliniance i wypuszczał dziesiątki małych linków. Gdy zwróciłem mu uwagę, że niepotrzebnie tresuje drobnicę, odparł: – Nie, ja łowię ciągle tego samego, ale on myśli (!?): „Wypuszczają mnie, to przynajmniej sobie podjem”.
MK