piątek, 26 kwietnia, 2024
Strona głównaSposóbPO DZIESIĘCIU LATACH

PO DZIESIĘCIU LATACH

  • Łowi cała moja rodzina. Nawet mama i młodsze siostra, nie wspominając o ojcu i o bracie, z którym najczęściej wybieram się na ryby – mówi o sobie Andrzej Przybyłek z Jeleniej Góry.

Ma 17 lat, chodzi do szkoły. Uczy się na kucharza, bo uważa, że to pasjonujący zawód. W tygodniu nie ma zbyt wiele czasu na ryby. Tylko w maju i czerwcu, kiedy dni są długie, pozwala sobie na popołudniowe wypady aż do późnego zmierzchu. Za to każdy weekend spędza nad wodą. Zimą od świtu do nocy, latem od piątkowego wieczoru przez całą sobotę i niedzielę. Jeździ pociągiem lub autobusem, a na łowisko dociera piechotą.

Kto go tam wtedy spotkał, był na pewno zdziwiony, bo widok młodego chłopaka, który zabiera nad wodę kilkanaście wędzisk, do codziennych nie należy. Andrzej nosi ze sobą karpiówki, bolonki, odległościówkę i spiningi. Nie zdarzyło się też, by kiedyś zapomniał muchówki. Zawsze ma zanętę i dużo kulek proteinowych, robaki, przynęty spiningowe i sztuczne muchy. – Nic nie może mnie zaskoczyć – mówi. – Gdy wybieram się na okonie, a nad wodą się okazuje, że biorą tylko karpie, to i na taką niespodziankę jestem przygotowany.

Andrzej zna już wiele łowisk. Z wujkiem jeździł nad Odrę i jeziora. Sam lub tylko z młodszym bratem poznawał pobliskie zbiorniki: podwrocławski Mietków, Słup koło Jawora i Jezioro Złotnickie w pobliżu Gryfowa Śląskiego. Ale najczęściej łowi blisko Jeleniej Góry, w zbiornikach zaporowych na Bobrze: Modrym (nazywanym też Perłą Zachodu – … ha), Wrzeszczynie (… ha) i Pilchowicach. (… ha). Zbiorniki te, zwłaszcza dwa górne, Modry i Wrzeszczyn, były kiedyś bardzo zanieczyszczone. Spływały do nich ścieki miejskie i przemysłowe z całej Kotliny Jeleniogórskiej. Dzisiaj Bobrem płynie nieporównywalnie mniej brudów, a powodzie, które ostatnio często nawiedzały ten rejon kraju, wyczyściły, choć nie do końca, dna wszystkich tych zbiorników. Stan ich podwodnego środowiska bardzo się poprawił. Kto dzisiaj złowi tu płotkę albo leszcza, zjada je z apetytem, bo ryby nie mają żadnych nienaturalnych smaków ani zapachów.

Właśnie te zbiorniki są dla Andrzeja najwspanialszymi łowiskami. Najbardziej upodobał sobie Jezioro Pilchowickie. Ryb jest tam dużo, i to rozmaitych. Są okonie i sandacze, ogromne karpie i sumy, a także dorodne leszcze. Na górne zbiorniki zapuszcza się tylko ze spiningiem. – Łowiłem okonie w wielu wodach – mówi – ale tak walecznych jak we Wrzeszczynie nie spotkałem nigdzie. Małych okoni jest tam niewiele, więc złowić półkilowca to nic nadzwyczajnego.

Kiedy rozmawiam z Andrzejem, trudno mi pojąć, skąd u tak młodego człowieka tyle wędkarskiej wiedzy i pasji. Zapewne wpłynęła na to atmosfera rodzinnego domu, ale Andrzej też bardzo dużo czyta. Jest komunikatywny. Ze znacznie starszymi od siebie wędkarzami, których spotyka nad wodą, rozmawia jak równy z równym. O wielu sprawach ma wyrobione zdanie i potrafi go bronić. Oddziela fakty od wędkarskiego komentarza. Jest wreszcie świetnym obserwatorem, a dostrzeżone zjawiska umie ze sobą połączyć.

Każdą wyprawę na ryby poprzedza wielodniową obserwacją barometru. Jego zdaniem ze wszystkich czynników kształtujących pogodę ciśnienie jest najważniejsze. Nie znaczy to wcale, że gdy się ono gwałtownie zmienia, na ryby iść nie warto. Trzeba tylko wiedzieć, gdzie ich wtedy szukać. – Zmiana ciśnienia atmosferycznego – mówi Andrzej – wpływa na ich pęcherz pławny, który się albo rozdyma, albo kurczy. Jeżeli te zmiany są raptowne i duże, to ryby na pewno czują się gorzej, ale jeść coś muszą. Oczywiście inaczej to wygląda wiosną, a inaczej latem lub jesienią. W różnych porach roku przebywają przecież w innych miejscach. Przed tarłem są w płytkich zatokach, po tarle wpływają tam, gdzie najgłębiej.

Od dwóch lat Andrzej przygląda się karpiom. W Zbiorniku Pilchowickim (?) nie ma miejsc klasycznych dla karpia. Skały wchodzą pionowo do wody, mało jest płycizn, przeważają głębie, które w pobliżu tamy sięgają kilkudziesięciu metrów. Andrzej złowił już sporo karpi w płytkich zatoczkach, kilka razy weszły mu też w leszczową zanętę, ale nigdy nie miał tak wielkich, jakie czasami obserwował, kiedy się spławiały. Do dzisiaj są dla niego wyzwaniem. Obiecuje, że i na nie przyjdzie chwila. – Przecież muszą gdzieś przebywać na stałe – mówi. – Kiedyś, gdy wody w zbiorniku było mało, pod powierzchnią zobaczyłem w skale małe pieczary. W jednej z nich widziałem kilka parokilowych karpi. Stały spokojnie jak pod parasolem. Przypuszczam, że głębiej były jeszcze inne pieczary, na pewno większe i z większymi karpiami.

Pasją Andrzeja i jego brata Ryszarda, który ma 16 lat, są leszcze. Ścigają je wzrokiem przez cały sezon. Obserwują wodę i wędkarzy. Bąble na powierzchni wody, czasem wiry, zdradzą obecność każdej ryby, trzeba tylko wiedzieć, jakie bąble są charakterystyczne dla leszczy. Kontrolują ciśnienie atmosferyczne i poziom wody w zbiorniku. Dopiero kiedy są pewni swego, przystępują do pierwszego w sezonie nęcenia. Najlepsze miesiące na duże leszcze to marzec i kwiecień (przed tarłem), a potem sierpień, wrzesień i październik, kiedy leszcze się obżerają przed zimą.
W łowieniu leszczy pomagają Andrzejowi szkolne praktyki. Czasem przynosi z nich do domy cukiernicze pieczywo na zanętę. Niezdatne dla ludzi, bo np. zakalcowate, dla ryb jest doskonałe. Wybrane łowisko nęci długo i długo na nim przytrzymuje ryby. – Jeżeli od razu trafiamy na leszcze, to zanęta w wodzie nie poleży. Czasem jednak ryby jedzą niedużo i jej resztki zalegają na dnie. Dlatego wszystkie jej składniki muszą być wyprażone. W ten sposób pozbywam się z pieczywa kwasów i taka zanęta nie skiśnie nawet po kilkunastu dniach.

Zanęta Andrzeja uwzględnia zasadę, że leszcze lubią dużo tłuszczu i słodyczy. Oto jej skład:
1 kg suszonego biszkoptu,
2 kg grubo zmielonego piernika,
1 kg babki piaskowej,
0,5 kg białej bułki (spełnia rolę kleju),
1 litr białych robaków,
3 płaskie łyżki stołowe zapachu „Brasem” Marcela.

  • Leszczom nasza zanęta bardzo smakuje – opowiada Andrzej. – Już nieraz było tak, że nasze miejsce zajęli inni wędkarze, bo wcześniej widzieli, że nam ryby dobrze brały. Myśleli, że im też się powiedzie, tymczasem nie mogli złowić nic. My zaś, choć odeszliśmy kilkadziesiąt metrów dalej, znów wyciągaliśmy rybę za rybą. Leszcze są tak przyzwyczajone do naszej karmy, że podpływają do nowego łowiska prawie od razu. Łatwo im nas znaleźć, bo w zbiorniku cały czas jest przepływ wody i zapach szybko się rozchodzi. Na początek wrzucamy do wody ponad dziesięć kilogramów zanęty. Później za każdym razem, kiedy tu jesteśmy, po pięć kilogramów.

W Pilchowicach nie ma małych leszczy. Mają dużo pokarmu naturalnego w postaci robaków żyjących w mule, glinie i zapewne na kamieniach, a wędkarze też zanęty im nie szczędzą. Rosną więc dobrze, a do tego są wybredne, ostrożne i nie każdemu podpływają do przynęty. Dlatego Andrzej bardzo dużą uwagę przykłada do narzędzi połowu. Na wiosnę stosuje zestawy lekkie, do dwóch gramów. Montuje je tradycyjnie, a że łowiska są płytkie, używa spławików typu Waggler, bezkorpusowych z przezroczystą antenką (?). Uważa, że w żadnym przypadku spławiki nie mogą być kolorowe. Nie powinny nawet mieć jaskrawych pasków, które pomagają rozpoznać siłę brania. Leszcze się tego boją. Inaczej łowi jesienią. Łowiska są wtedy głębsze, wiec zakłada inny spławik, o kształcie bardzo wydłużonej kropli i z krótką antenką. Brania też widać na nim inaczej. Wagglera ryba najczęściej wykłada. Ten spławik od razu idzie w dno i to jest sygnał do zacięcia. O tej porze roku kolor spławika nie ma większego znaczenia, ale mimo to Andrzej używa spławików jasnych, najchętniej błękitnych, żeby ryby, patrzące na nie od dołu, słabo je widziały na tle nieba. Ciężarek montuje na bocznym przyponie, bo wtedy leszcz nie wyczuwa oporu. Dokładnie sonduje głębokość, żeby przypon z haczykiem był dłuższy od troku nie więcej niż o pięć centymetrów, a przy tym swobodnie leżał z przynętą na dnie.

  • Przynętę mam tylko jedną – mówi Andrzej. – Jest dobra na wszystkich łowiskach, nawet tam, gdzie wędkarze nęcą ryby tylko makaronem. Jest to robak czerwony podparty jednym albo dwoma białymi. Czerwonemu robakowi odrywam tylko jego białawy koniec. Ponoć wydziela wtedy zapach, który wabi ryby, tak mi kiedyś powiedział jakiś starszy pan.

Andrzeja interesują też pływające w zbiornikach liczne stada okoni i sandaczy. Łowi je metodą spiningową, zwykle z bocznym trokiem. Tak samo poluje na szczupaki, ale tych ryb jest tutaj mało i tylko na początku sezonu można je wyciągać w sposób zaplanowany, a nie przypadkowo, jako przyłów. Zwykle poziom wody jest wtedy wyższy i szczupaki często przebywają na przybrzeżnych płyciznach, wśród zalanych traw i gałęzi. Andrzej montuje wtedy boczny trok na potrójnym krętliku. Żyłka z ciężarkiem ma około metra, przynęta wisi na kawałku stalowej linki (30 – 40 cm). Czasami, jeżeli trawy są wysokie, trok z ciężarkiem wydłuża jeszcze bardziej. Ripper może iść tuż pod powierzchnią – tłumaczy Andrzej – byle zawsze był nad trawami lub gałęziami. Szczupak go znajdzie.

Za najlepsze szczupakowe przynęty uważa mannsowskie rippery i relaksowskie kopyta. Wybiera tylko perłowe, ale grzbiety maluje im na niebiesko. – Wtedy najbardziej przypominają szczupakowi płotkę – wyjaśnia. – Grzbiet jednak nie może być bardzo ciemny. Najlepiej pomalować go delikatnie kilka dni przed wyprawą, a kolor sam się rozejdzie w plastikowej masie.

W wykonanym przez Andrzeja zestawie z bocznym trokiem przynęta nigdy nie jest na samym haczyku. Zawsze zakłada lekką główkę dżigową. – Dzięki temu – wyjaśnia – żyłka mniej się skręca i przynętą mniej rzuca, jest wtedy bardziej podobna do prawdziwej ryby.

Na boczny trok Andrzej łowi też czasem okonie, ale wtedy żyłka z ciężarkiem ma tylko 20 cm, a z haczykiem aż 50 lub nawet 70 cm. Ta metoda jest dobra, gdy okonie słabo żerują albo są daleko od brzegu (bo takim zestawem się dalej rzuci). Kiedy jednak biorą dobrze i są w zasięgu rzutu 5-gramową główką, tradycyjny sposób jest lepszy. Andrzej ma do tego specjalne dżigi, które odlewa mu znajomy. W stosunku do ołowianej kulki mają mały haczyk. W sklepach kupić takich nie można, a te proporcje są bardzo ważne, bo okonie, zamiast przynętę łapczywie połykać, jak to robią niektóre inne ryby, najczęściej ją delikatnie zasysają. Dużo okoni Andrzej łowi na paprochy, których też w sklepach nie ma. To następny podarunek od znajomego. Jest w nich zatopiony większy brokat, a po podskubaniu ogonka, tuż przy korpusie, uzyskują akcję, którą okonie bardzo lubią. Ów znajomy robi również kopytka. – W wielu sytuacjach – uważa Andrzej – są one znacznie skuteczniejsze od twisterów. Mają trzy centymetry i są najlepsze ze wszystkich. Świetnie jest w nich dobrana wielkość i ciężar ogonka. Atakują je także sandacze i szczupaki.

Okoniowych i sandaczowych łowisk Andrzej szuka i latem, i zimą. – Latem robię to przy okazji łowienia płoci. Gdy ustawiam grunt, to jednocześnie badam, gdzie w dnie są uskoki. Lubią przy nich stać ryby drapieżne. Ale najłatwiej znaleźć takie półki zimą. Kilka otworów wywierconych obok siebie daje dokładny przegląd tego, co się znajduje na dnie.

Gdy spotka się dwóch spiningistów, to pewne, że rozmowa zejdzie na kolory przynęt. W tej materii Andrzej też ma spore doświadczenie. Nie uważa, że jeden kolor, na przykład tak wychwalany przez wielu wędkarzy motor-oil, może być dobry zawsze i wszędzie. Jego zdaniem jest to kolor wczesnej wiosny. Może być skuteczny także w innych porach roku, ale nie oznacza to, że nie ma wtedy lepszych. Na skali Andrzeja bardzo wysoko stoją miękkie przynęty w kolorze cielistym z brokatem („najlepsze gumy na pstrągi”) oraz czerwień i wiśnia z brokatem.

Dla mojego rozmówcy wędka to oczywiście rzecz ważna, ale przyznaje, że w tej dziedzinie jego doświadczenie jest niewielkie. Chciałby je wzbogacić, ale nie ma z kim o tym rozmawiać, a okoliczne sklepy są zaopatrzone tylko w przeciętnej jakości wędki standardowe. Wyłom w jego wyobrażeniu o tym, co to jest kij spiningowy, zrobiły kongerowskie okoniówki. Nie do wszystkiego się one jednak nadają, a innych, podobnych, ale o większej gramaturze wyrzutu, w sklepach się nie uświadczy. Z konieczności więc łowi na inne wędki. Zmienia w nich szczytówki, żeby ułatwiały mu prowadzenie przynęty i wyczuwanie brań. Instynktownie więc – wynika to z rozmowy – skupia uwagę na technice łowienia. Nie ma jakiegoś jednego sposobu. Stosuje różne w zależności od przynęt i wagi zestawu. – Guma musi dokładnie udawać coś żywego, raka albo rybkę, a osiągnę ten cel, jeżeli będę ją precyzyjnie prowadził.

Andrzej opowiada mi o sposobie na sandacze i okonie, który stosują tylko bardzo doświadczeni wędkarze. Wymyślił go sam, kiedy nie dawał rady tych ryb zaciąć. – Było to nad zalewem w Mietkowie. Stałem na pirsie i łowiłem w kierunku zalanej drogi. Czasami wyciągnąłem okonia, czasami małego sandacza, ale były tam sztuki o wiele większe. Wyczuwałem je, ale nie mogłem zaciąć ich delikatnych przytrzymań. Pomyślałem sobie, że gdy sandacz goni jakąś rybkę, to ona chowa się gdzieś w dnie. Skoro nie może jej zaatakować, to na pewno czeka, aż ona znów się ruszy. Postanowiłem łowić podobnie. Kiedy poczułem delikatne skubnięcie, pozostawiałem przynętę na kilka minut w bezruchu, a potem ją podrywałem. Sandacz brał natychmiast i pewnie.

Tę metodę, do której trzeba trochę cierpliwości, Andrzej stosuje wszędzie. Najlepsze wyniki uzyskuje przy uskokach dna, które wynajduje spławikówką. Sandacze potrafią bić w wiszącego dżiga, okonie wolą, żeby dżig leżał już na półce. To selektywny sposób łowienia większych egzemplarzy. – W stadzie – mówi Andrzej – są okonie różnej wielkości. Gdy prowadzę przynętę skokami, bez zatrzymywania, łowię małe. W tym samym miejscu, ale po zrobieniu przerwy, na tę samą przynętę siadają większe sztuki.

Wszystkim spiningistom Andrzej radzi uważnie patrzeć na wodę. Dużą rolę w tych obserwacjach odgrywa wiatr. Andrzej zawsze wybiera takie stanowiska, żeby mu wiało prosto w twarz. Zanim pierwszy raz zarzuci przynętę, aż do bólu oczu przygląda się szczytom fal. – Można na nich zobaczyć drobne rybki – mówi. – Jedne pląsają, inne, ogłupiałe ruchem wody, leżą na fali i dają się nieść wiatrowi. Czasem są to malutkie płotki, czasem ukleje, a kiedy indziej krasnopiórki. Kiedy jakąś dostrzegę, od razu wiem, jak dużą i jakiego koloru przynętę mam założyć. Pozostaje tylko ustalić, w jakiej warstwie wody przebywają drapieżniki. Kiedy są aktywne, to pływają blisko powierzchni, jeżeli nie żerują, będą przy dnie, ale zawsze w pobliżu ławicy małych rybek.

Z Andrzejem Przybyłkiem
z Jeleniej Góry
rozmawiał Wiesław Dębicki

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

- Advertisment -

Most Popular

Recent Comments