wtorek, 10 grudnia, 2024

NA GRENLANDII

Szczęśliwy zbieg okoliczności sprawił, że pod koniec sierpnia 2002 r. znalazłem się w miejscowości Illulisaat na Grenlandii. Jest to niewielka osada rybacka w środkowej części zachodniego wybrzeża. Sprzęt wędkarski miałem oczywiście ze sobą.

Zjawiłem się w hotelu o mało wyszukanej nazwie Arctic, położonym wysoko na skałach w pobliżu morza. Przy hotelowej kuchni zauważyłem spore skrzynie z okazałymi dorszami oraz duże ilości chłodzącego się wina. No cóż, na Grenlandii lodówki kupować nie trzeba, wystarczy wystawić żywność za drzwi lub okno.

Następnego dnia wcześnie rano miałem wolną godzinę, więc zabrałem wędkę i poszedłem sprawdzić, co w wodzie piszczy. Zejście na brzeg zabrało mi sporo czasu, bo skały były strome, a podłoże śliskie. W końcu stanąłem nad niewielką zatoką. Piękny widok – w oddali pływające kry i góry lodowe, woda spokojna i kryształowo czysta, choć lodowata. Założyłem żółtą gumkę o długości około 5 cm z dużą ołowianą główką. Rzuciłem ją ile sił w rękach. Czekałem dłuższą chwilę aż opadnie na dno (było dosyć głęboko, co najmniej 5 – 7 m). Zakręciłem korbką i poczułem opór. Jest! Wyciągam i patrzę – dorsz. Co drugi lub trzeci rzut kończył się braniem i udanym holem. Były to na ogół dorsze ważące od 0,3 do 1 kg. Trafiały się też kury diabły z ogromną paszczą i szerokimi płetwami, o długości do 30 cm. Po złowieniu kilkunastu ryb wróciłem w dobrym humorze do hotelu.

Po południu znów miałem półtorej godziny wolnego czasu, więc szybko zamieniłem garnitur na ubranie sportowe i poszedłem na ryby. W ciągu dnia wiał lekki wiatr. W zatoce pojawiło się trochę kry i gór lodowych. Stanąłem nad brzegiem. Zaledwie kilka metrów ode mnie pływała dość pokaźna góra lodowa, więc łowienie nie było łatwe. Rzucałem obok niej. Wyniki okazały się trochę gorsze niż rano. Co piąty, może co siódmy rzut dawał mi dorsza lub kura. Powrót do Polski był wyznaczony nazajutrz na ósmą rano, więc o szóstej poszedłem nad morze.

Niestety, już ze szczytu skał zobaczyłem, że w całej zatoce jest pełno kry i gór lodowych. Na brzegu się okazało, że jej powierzchnię pokrywa warstwa cienkiego lodu (w nocy był przymrozek). W oddali, na końcu zatoki, zobaczyłem trochę wolnej wody. Na miejscu stwierdziłem, że jest tam dość płytko, od jednego metra do trzech, i w dodatku mnóstwo wodorostów. Moje szanse były więc niewielkie. Mimo to zdołałem wyciągnąć kura, później jeszcze dwa. Po godzinie na haczyku uwiesił mi się dorsz, potem drugi. Zbliżała się ósma, czas było wracać. Na tym skończyła się moja wędkarska przygoda na Grenlandii.

Będąc w Illulisaat zajrzałem do muzeum im. K. Rasmussena, zasłużonego badacza kultury Inuitów (dawniej zwanych Eskimosami, tę nazwę już zarzucono). Znalazłem tam sporo ciekawego sprzętu wędkarskiego. Moją uwagę zwróciły zwłaszcza błystki do połowu dorszy. Korpus takiej błystki, o łącznej długości 20 – 25 cm, był zrobiony z dwóch elementów: kamienia (służącego jako obciążenie) i kości ssaków (biały wabik). Rolę haczyka spełniały kości piersiowe ptaków odpowiednio zeszlifowane, czasem zastępowano je wygiętymi gwoździami. Całość wiązano fiszbinem. Z fiszbinu robiono też linkę, na której spuszczano błystkę do dna. Jak mi powiedziała dyrektorka muzeum, pani Kirsten Strandgaard, takie błystki znano na Grenlandii już w XVII w.

Stanisław Cios

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

- Advertisment -

Most Popular

Recent Comments