Ciężkie karlinki są wymarzoną przynętą do łowienia łososi i troci w wysokiej wiosennej wodzie. Schodzą głęboko, łatwo je prowadzić przy dnie i nawet kiedy przestają się kręcić, to ciągle jeszcze wahają się na boki i tym ruchem wabią ryby. Poza tym są tańsze od innych przynęt i mało wrażliwe na oblodzenie. Trzeba się tylko zdecydować, czy zaufamy ręcznie klepanej samoróbce, czy raczej błystce z masowej produkcji.
Choć karlinki kupowane w sklepach są w większości łowne i tanie, wśród pomorskich trociarzy ciągle żywa jest tradycja ręcznego klepania tych błystek. Jedni się zaklinają, że ich przynęty są łowniejsze i lepiej dobrane do rzeki, inni nie ukrywają, że mając dużo czasu robią karlinki z oszczędności. Prawda zapewne leży gdzieś pośrodku. Większość samoróbek pracuje poprawnie. Można wśród nich natrafić na egzemplarze rewelacyjnie skuteczne, beznadziejne gnioty, jak i na cieszące oko dziełka sztuki. Nie da się wyklepać dwóch błystek dokładnie takich samych, więc każda z nich jest dla troci czymś nowym. Karlinki ze sklepowych półek dają gwarancję łowności, ale są powtarzalne i masowo dostępne.
Od wędkarza zależy, którą z tych cech uzna za ważniejszą. Gdy łososie i trocie biorą dobrze, zwłaszcza w pierwszych dniach sezonu, te różnice nie mają zapewne dużego znaczenia. Choć mam dostęp do samoróbek, to podobnie jak większość znajomych wędkarzy łowię wtedy na sprawdzone błystki firmowe. Kiedy jednak brania są słabe, zaczyna procentować niepowtarzalna praca karlinki-samoróbki (trzeba tylko umieć wybrać tę właściwą). Nawet znajomy wytwórca karlinek z Kołobrzegu w czasie bezrybia często sięga po swoje odpady produkcyjne: błystki wycięte z resztek blachy, niesymetrycznie wytłoczone, ze źle nawierconymi otworami. Te niedoróbki okazują się czasem znacznie skuteczniejsze od błystek idealnie symetrycznych, bo pracują nietypowo. Są inne. I pewnie właśnie w tym tkwi tajemnica łowności karlinek klepanych ręcznie. Niestety, tylko niektórych.
Jarosław Kurek