czwartek, 10 października, 2024

O WĘDKACH…

Dla wielu spiningistów ważniejsze od ilości złowionych ryb są przeżycia, jakie towarzyszą każdej wędkarskiej wyprawie, ale najsilniejsze emocje budzi holowanie złowionej ryby. W gospodarce rynkowej odpowiedzią na każdą społeczną potrzebę jest podaż odpowiedniego towaru. Pojawiły się więc w handlu wędziska, które z holu uczyniły długo trwającą zabawę.

Nas ta moda też nie ominęła. Jakieś pięć lat temu popularne stały się kije, których akcję określa się angielskim słowem noodle (kluska, makaron). Lekkie, bujające się od rękojeści po szczytówkę wędziska zyskały uznanie tylko nielicznych wędkarzy, przyczyniły się jednak do innego spojrzenia na spiningowanie w ogóle. Okazało się, że aby odnosić wielkie wędkarskie sukcesy, przynęty wcale nie muszą być duże, a sprzęt ciężki. Można używać sprzętu bardzo lekkiego, a przynęt mikroskopijnych i mieć równie dobre wyniki. W sukurs takim tendencjom przyszły nowe technologie wytwarzania wędzisk i mocnych żyłek.

W Stanach już w latach siedemdziesiątych modne stawało się łowienie crappie. Są to ryby niewielkie, ważą około 25 dkg. W ciepłych wodach Południa łowi się ich nawet po kilkaset dziennie. Tamtejszy przemysł wędkarski natychmiast na tę modę zareagował i w sprzedaży pojawiły się niezliczone ilości mikroprzynęt, a także krótkie i lekkie wędziska dostosowane do połowu małych rybek. Sprzęt skonstruowany z myślą o crappie szybko trafił do wędkarzy łowiących inne ryby. Dowiedli oni, że kto ma małą przynętę, cienką żyłkę i delikatny kij, bynajmniej nie musi zadowalać się drobiazgiem. Zaczęto projektować nowe wędziska spiningowe, w których najważniejszym elementem była delikatna wklejana szczytówka.

Jednym z pierwszych w tej kategorii, a na pewno pierwszy, który zdobył światowy rozgłos, był kij o nazwie Easy touch (ang. czuły dotyk). Sprzedawano je wyłącznie za pośrednictwem wysyłkowej firmy Cabelas. Od wędzisk przeznaczonych dla łowców crappie miały mocniejsze blanki, więc pozwalały łowić dużymi przynętami z wyczuciem, jakiego nie zapewniały inne kije. Niestety kiepska technologia sprawiła, że się często łamały. Wycofano je ze sprzedaży, ale kierunku, w jakim poszedł rozwój współczesnego wędkarstwa, zmienić już się nie dało.

Do nas moda na czułe szczytówki przyszła mniej więcej osiem lat temu. Zapoczątkowały ją wędziska przeznaczone do połowów gruntowych. Niewygodnie się nimi rzucało i nadawały się do metody drgającej szczytówki, ale nie do spiningowania. Mimo to znalazły uznanie, szczególnie chwalili je łowcy okoni. Czułą szczytówkę mocno spopularyzowali spiningiści startujący w zawodach. Każdy z nich musi bowiem „zapunktować”, to znaczy złowić choćby małą rybkę. Inaczej spada na niskie pozycje w tabeli.

Niestety u nas przez wiele lat wędkarska technika, miast się rozwijać, stała w miejscu. Był to bowiem okres, w którym pojawiło się kilka fałszywych autorytetów. Ci ludzie sami nie za bardzo umieli łowić, nie wiedzieli lub nie chcieli wiedzieć, co się dzieje w wędkarskim świecie, za to podlizywali się swoim sponsorom, których interesowała wyłącznie sprzedaż tego, co mieli w magazynach. A w magazynach były wyłącznie kije gruntowe. Wyłom zrobił wreszcie kij Zebco Microbite. Daleko mu jeszcze było do spiningów, które produkowano w innych krajach, ale do naszego wędkarstwa wniósł coś świeżego. Miał dość zgrabny blank, ale zbyt małe i źle rozłożone przelotki, a rękojeść długą jak w kijach łososiowych. Mimo to wśród spiningistów wzbudził duże zainteresowanie. Zauważyli to handlowcy i już po dwóch latach każda licząca się polska firma miała w swojej ofercie spiningi z wklejaną szczytówką.

Jednak pierwszą prawdziwą i powszechnie dostępną wędką do małych przynęt jest kongerowski Mikros z ultradelikatną szczytówką i progresywnie się uginającym blankiem. Sklepy oferują też wiele innych kijów z tej grupy. Mają wklejone szczytówki i dolniki o różnym stopniu sztywności, aż do bardzo miękkich. Spiningista może więc wybrać sprzęt przystosowany nie tylko do łowiska, ale i do swego charakteru.

Przy okazji przestroga. Kto chce używać mikroprzynęt, niech zapomni o wędziskach dłuższych niż 2,4 m, gdy chce łowić z brzegu,
i więcej niż 2 m, jeżeli będzie na łódce. Kiedy bowiem nie mamy kontroli nad przynętą, to rybę można złowić tylko przez przypadek. Małe przynęty imitują małe wodne organizmy, te zaś nie skaczą jak opętane, tylko poruszają się w sposób odpowiedni do swojej wielkości. Tymczasem długą wędką nie da się przynęty poprowadzić precyzyjnie, bo ręka jest zmęczona, wieje wiatr, a łódka się chybocze. Tej ocenie nie poddaje się tylko metoda bocznego troka. Wprawdzie też stosuje się w niej mikroprzynęty, ale ich prowadzenie nie wymaga precyzji, więc długość kija jest obojętna, może on mieć nawet 3,5 metra.

Wszystkich rodzajów wędek do mikroprzynęt nie sposób ogarnąć. Tym bardziej przydatny staje się ich podział według charakterystyki ugięcia wklejonego do szczytówki elementu. Sztywna. Należy zacinać, gdy tylko poczujemy branie. Miękka i delikatna. Przy braniu szczytówka najpierw się lekko ugina. Trzeba to przeczekać i zacinać dopiero wtedy, gdy ugnie się bardziej.
Ciężka i miękka. Na takiej szczytówce widać, że okoń bierze długo, często na przestrzeni kilku metrów, i często się sam zacina. Prawie każde przedwczesne zacięcie, nawet gdy szczytówka jest mocno ugięta, kończy się bez ryby.

Szczytówki o różnym stopniu twardości rozmaicie wpływają na zachowanie się przynęty. Wpływ ten trudno jednak zdefiniować, bo w grę wchodzi bardzo wiele czynników, m.in. głębokość łowiska, ciężar i kształt przynęty, grubość żyłki, a także upodobania samego wędkarza. Jedno jest pewne: przynęty muszą być podawane tak, żeby duże ryby niczego nie podejrzewały; lecz wprost przeciwnie, miały ochotę przynętę połknąć. Najważniejsze jest tu właściwe prowadzenie albo, jak kto woli, podawanie przynęty. Właśnie dlatego mamy szczytówki o rozmaitych właściwościach i każda z nich pozwala nam osiągnąć inny cel. Sztywną szczytówką zdecydowanie poderwiemy przynętę z dna lub raptownie przyspieszymy jej ruch. Nie da się tego zrobić szczytówką miękką, za to można nią poprowadzić przynętę płynnie i leniwie.

Zapewne każdemu się zdarzyło złowić ładnego garbusa już w pierwszym rzucie i potem długo biczować wodę bez żadnego skutku. Jest raczej mało prawdopodobne, że na samym początku przez przypadek na haczyk trafił przewodnik stada, które się po tym smutnym fakcie rozpierzchło. Będziemy bliżsi prawdy, gdy przyjmiemy, że w łowisku okonie były cały czas, ale do zaatakowania przynęty nie zdołaliśmy ich „przekonać”. Z całą pewnością wpływ na to miało także wędzisko.

Mówiąc o mikroprzynętach
i wędziskach z wklejanymi szczytówkami zawsze wspomina się o okoniach. Nie oznacza to wcale, że innych ryb się takim sprzętem nie łowi. Wprost przeciwnie, łowi się także inne drapieżniki, a co najciekawsze, nieprzypadkowym, bo częstym łupem wędkarza stają się też ryby spokojnego żeru: płocie, leszcze, a nawet krąpie. Cały ten mikrorytuał został jednak podporządkowany okoniom. Pozostańmy więc i my przy okoniowym temacie.

Lekkie przynęty, cienkie żyłki i niezbyt mocne kije spełnią swoje zadanie, jeżeli będziemy ich używać w odpowiednich łowiskach. Ich głębokość nie powinna przekraczać półtora metra, ale nie musi to być wyłącznie strefa przybrzeżna. W takich miejscach sięgniemy po ryby osiadłe (ich przeciwieństwem są ryby pływające za pokarmem w plosie jeziora lub penetrujące duże połacie rzeki). Ryby osiadłe osiągają duże rozmiary, ale są trudniejsze do złowienia. Każda bowiem zmiana w ich otoczeniu wzbudza niepokój i wzmaga ostrożność. Żerowanie to dla nich rodzaj rytuału, który się powtarza każdego dnia. Jeżeli polują na raki, to już inny pokarm ich nie interesuje. Po ataku raki uciekają we właściwy dla siebie sposób. Raki mają też swój kolor. Okonie się do tego wszystkiego przyzwyczaiły. Jeżeli będą się kiedyś zajadać ośliczkami lub rybkami, to też się przyzwyczają, ale już do innych okoliczności. Wszystko, co się z tym przyzwyczajeniem będzie kłócić, wzbudzi ich podejrzenie i niepokój. Wniosek z tego taki, że okonie prowadzące osiadły tryb życia są bardzo nieufne i ostrożne. Warto jednak na nie zapolować, bo można liczyć jeżeli nie na okaz medalowy, to na pewno na dorodne sztuki, których hol dostarczy wiele emocji.

Wspaniałymi łowiskami okoni są podwodne pola z osoką aloesowatą. Jeżeli w dodatku rośnie ona na piaszczystym dnie pokrytym niezbyt grubą warstwą namułów, to można się spodziewać niezłych połowów. Dużo okoni jest także w strefie przybrzeżnej, zwłaszcza jeżeli na dnie są gałęzie i pozostałości po ubiegłorocznych trzcinach. Swoje schronienie ma tam wiele wodnych stworzeń. Nic dziwnego, że drapieżników też tam nie brakuje, tyle że trudno się do nich dobrać, bo przy każdej próbie przeciągnięcia przynęty haczyk grzęźnie w zaczepie.

Jeżeli jednak coś jest trudne, to nie znaczy, że jest niemożliwe. Dlatego od lat zachęcamy do łowienia z antyzaczepami. Chodzi zwłaszcza o jigi. Różnorodność antyzaczepów jest przeogromna. Czasem nie jest to nawet oddzielny przedmiot, ale sposób, pomysł. Żeby się haczyk nie zaczepiał, można go przecież schować w miękką przynętę. Są też jednak specjalne silikonowe ochraniacze, plastikowe szczeciny i systemiki wykonane perfekcyjnie z cienkiego drutu. Antyzaczepy zdobyły już uznanie wielu wędkarzy przy połowach sandaczy i szczupaków.

Teraz przyszła kolej na okonie z płycizn. Lekkie, bo ważące od 1,5 do 2,5 g jigi z drutem antyzaczepowym są idealne do zbrojenia najmniejszych twisterów, czyli najpowszechniejszych mikroprzynęt używanych do połowu okoni. Stały się one tak popularne, że największy w Polsce importer miękkich przynęt, firma Relax, ponad rok poświęciła na zbadanie, jak koniec twisterowego ogonka wpływa na prowokujące właściwości całej przynęty. Próby trwały dziesiątki godzin w basenie i setki na łowiskach, sporządzono kilkadziesiąt prototypów. W wyniku tych prac powstała przynęta na pierwszy rzut oka podobna do innych. Ale kiedy się uważnie przyjrzeć końcówce ogonka, to łatwo zauważyć, że w pewnym miejscu jest on nieco cieńszy. To właśnie ten drobiazg znacznie zwiększa ilość okoniowych ataków. Na zdjęciu na str. 65 pokazany jest twister starej generacji. Wędkarze go nie lubią, bo jest wykonany z masy tak twardej, że jego ogonek w ogóle nie pracuje. Zanim jednak takie twistery wyrzucicie (jeżeli je jeszcze macie), przeczytajcie, co o nich mówi Władysław Kondracki, który jest producentem jigów z antyzaczepami.

  • Nieprzewidywalność okoni jest ogromna. Kochają wszystko co się w wodzie rusza, szczególnie małe twisterki latem i kopytka późną jesienią. Często jednak nie chcą mojej przynęty nawet skubnąć, choć wiem na sto procent, że w łowisku są. Wtedy sztywny twisterek jest jak znalazł. Okonie potrafią brać go tak agresywnie, jakby nie jadły całymi tygodniami. Mam też sztywne twisterki, którym zmiękczam ogonki wkładając je do wrzątku. Po takim zabiegu pracują, ale tylko od czasu do czasu. To też się okoniom podoba.
    Tyle o twisterkach. Teraz wróćmy do antyzaczepów i oddajmy głos Krzysztofowi Gryniewiczowi.
  • Przez wiele lat rezygnowałem z łowisk, w których widziałem mnóstwo ryb. Dla spiningisty były nieosiągalne, bo po każdym rzucie wabik grzązł w roślinności. Aż kiedyś do mojego kopyta założyłem jiga z antyzaczepem i świat się do mnie uśmiechnął. Rzucałem w trzciny, tatarak i grążele. Nie powiem, czasami się przynęta zaczepiała, ale rzadko, a nie, jak dotychczas, raz za razem. Żeby dobrać się do szczupaków i dużych okoni, docierałem prawie do ich mateczników. Obserwowanie w takim miejscu ataku ryby to wspaniałe przeżycie.

I jeszcze raz Kondracki, też o antyzaczepach.

  • Znajdujący się na jigu antyzaczep wcale nie gwarantuje, że się przynęty nie urwie, ale można nią natomiast dotrzeć w takie zakamarki, do których z haczykiem bez osłony nawet byśmy nie próbowali się zbliżyć. Posługiwanie się antyzaczepem wcale nie jest trudne. Trzeba tylko odrzucić dotychczasowe przyzwyczajenia. Przede wszystkim zrezygnować z długich wędzisk, które nie pozwalają dobrze wyczuć tego, co się dzieje z przynętą, i przez to znacznie opóźniają zacięcie. Po drugie, przestać przynętę nieustannie przeciągać. Przy takim prowadzeniu to nie jig wchodzi w zaczep. Wciąga go w niego żyłka, która zawsze wcześniej zahacza się o podwodne przeszkody. Jiga z antyzaczepem należy prowadzić skokami, a żyłka powinna być cały czas napięta. Tak się łowi w głębokich wodach sandacze, nie inaczej okonie na płyciznach wśród podwodnej roślinności.

Tyle moi zaprzyjaźnieni rozmówcy. Czy wszystko, co tu zostało napisane i powiedziane, jest prawdziwe zawsze i wszędzie? Widziałem wędkarzy, którzy ciężkimi wahadłówkami, uwiązanymi do czterdziestki, ładne garbusy i okazałe szczupaki łowili w metrowej wodzie. Towarzyszyłem też innym. Ci z kolei na żyłkę 0,12 i kije miękkie jak krowi ogon wyciągali okonie z ośmiometrowej głębiny. I tam, i tu były to działania zamierzone i w pełni świadome, nie zaś skutek kaprysu lub niewiedzy. Jaki z tego wniosek? Taki, jak sądzę, że cokolwiek robimy, dużą rolę w naszych działaniach odgrywa przypadek. Niektórzy na niego liczą i jestem daleki od tego, by ich za to krytykować. Po prostu lubią ryzyko, a poza tym mają w sobie silnie rozwinięte cechy myśliwego. Czasem prowadzi to do odkrywania czegoś dotąd nieznanego. Na pewno jednak nie należy z wyjątków robić reguły. Dotyczy to także mikroprzynęt i wędzisk o czułej szczytówce.

Wiesław Dębicki

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

- Advertisment -

Most Popular

Recent Comments