piątek, 26 kwietnia, 2024
Strona głównaSpinningPOTĘŻNE TWARDE UDERZENIE

POTĘŻNE TWARDE UDERZENIE

Przeglądając taśmę w zwolnionym tempie, starałem się zobaczyć, czym różnią się ruchy wykonywane przez moją wahadłówkę od ruchów płynącej uklei. Dostrzegłem, że u małych uklei tylko jedna trzecia tułowia wykonuje faliste ruchy, natomiast u dużych jest to nieco więcej niż połowa.

Pierwszego bolenia złowiłem na złotego meppsa cometa z niebieskimi kropkami, którego podarował mi kolega, a było to wiosną 1976 r. Kiedy go straciłem, kontakt z boleniami urwał się na dwa tygodnie. Pewnego pięknego majowego dnia spiningowałem z owym kolegą, stojąc na kamiennej główce. W krótkim czasie towarzysz mojej wyprawy złowił dwa dorodne bolenie, natomiast moje blaszki były przez intensywnie żerujące ryby ignorowane. Długo przyglądałem się tej łownej przynęcie starając się dociec, co w niej tak bardzo bolenie podnieca. Kilka tygodni później w „Pewexie” zobaczyłem blaszkę bardzo do niej podobną, był to mepps long nr l. Za jedyne 35 centów stałem się jej szczęśliwym posiadaczem. Dokładnie przeczytałem informacje wydrukowane na opakowaniu. Producent wyjaśniał, czym różnią się od siebie aglia, comet i long. Zrozumiałem wtedy, że szybko wirujące skrzydełko longa wytwarza dźwięk wysokiej częstotliwości, który nurtowe drapieżniki bardzo lubią, a w przypadku bolenia ten dźwięk jest warunkiem sukcesu. Potwierdziło się to następnego dnia, kiedy złowiłem jedenaście pięknych boleni.

Tę pierwszą i bardzo ważną lekcję zapamiętałem na bardzo długo, może nawet na zbyt długo. Mój całkowity bezkrytycyzm w stosunku do obrotówek typu long skończył się kilka lat temu na ujściu kanału elektrowni w Połańcu. Przez kilka godzin bezskutecznie próbowałem złowić jednego z kilkudziesięciu grasujących tam boleni. Nagle za moimi plecami pojawił się znajomy wędkarz, którego kiedyś wprowadziłem w arkana boleniowej sztuki. Na końcu jego żyłki dyndał obrzydliwie prosty kawał nierdzewki, długości 11 cm, z dwoma kotwicami. W wodzie owo coś płynęło długim zygzakiem, kolebiąc się delikatnie na boki. Bolenie wyraźnie tę przynętę zaakceptowały. Co jakiś czas za nią płynęły, a kilka z nich swoją ciekawość przypłaciło życiem.

Po powrocie do domu czułem, jak wali się mój boleniowy świat. Patrząc na sześćdziesiąt pracowicie wypiłowanych skrzydełek zrozumiałem, że ten etap skończył się definitywnie. Postanowiłem wykonać swoją pierwszą wahadłówkę. Ambicja nie pozwalała mi na skopiowanie blaszki podpatrzonej u kolegi. Moja była krótsza, nadałem jej opływowy kształt i namalowałem oczko.
Nad wodą spotkało mnie rozczarowanie. Blaszka chodziła bardzo szeroko, a przy szybkim ciągnięciu wpadała w korkociąg. Po którymś rzucie poczułem nagle, że szczytówka mojej wędki przestała konwulsyjnie drgać. Powód tej zmiany stał się zrozumiały, gdy podciągnąłem blaszkę pod nogi. Na końcu kotwiczki wisiała mała trawka. To ona uspokoiła zad mojej wahadłówki. Teraz wydarzenia potoczyły się szybko. Trawkę zastąpiłem kawałkiem ołowiu tak dobranym, aby blaszka wychylała się tylko nieznacznie. Mimo ciszy nad wodą do wieczora złowiłem dwa dwukilogramowe bolenie.

Kiedyś przyglądałem się z wysokiego larsenu, jak boleń co kilka minut atakuje stado uklei pływających w załomie. Postanowiłem sfilmować taki atak. Niestety boleń odmówił współpracy i na taśmie zarejestrowałem jedynie walczące z nurtem ukleje. W domu, przeglądając taśmę w zwolnionym tempie, starałem się zobaczyć, czym różnią się ruchy wykonywane przez moją wahadłówkę od ruchów płynącej uklei. Dostrzegłem, że u małych uklei tylko jedna trzecia tułowia wykonuje faliste ruchy, natomiast u dużych jest to nieco więcej niż połowa. Jak wszyscy wiedzą wahadłówki drgają całą swoją sztywną powierzchnią, przez co wytwarzają nieco inną falę. Jest ona z pewnością o wiele głośniejsza od tej wytwarzanej przez drobnicę, co w niespokojnej wodzie może być zaletą, lecz innym razem może ją dyskwalifikować. Postanowiłem więc przeciąć jedną z moich blaszek na pół i połączyć powstałe części zawiasowo.

Pamiętam pierwszy atak na nią rapy. Stałem za główką w płytkiej stojącej wodzie. Po jednym z rzutów obserwowałem zbliżającą się do mnie przynętę. Kiedy wpłynęła w stojącą wodę, zauważyłem w pobliżu odwracającego się o 90 stopni bolenia, który błyskawicznie wystartował do blaszki. Dorwał ją dwa metry od szczytówki. Poczułem potężne, twarde uderzenie, a potem zaliczyłem prysznic z brązowej pianki. Ryba się nie zacięła, lecz ja byłem szczęśliwy. Do tej pory nigdy nie udało mi się sprowokować do ataku bolenia w wodzie po kostki, na dodatek stojącej.

Kolejne lata to setki godzin spędzonych nad wodą z wędką, imadłem i pilnikiem i coraz większe ilości złowionych ryb. Ogromna wiedza na temat zwyczajów boleni, jaką zdobyłem w tym okresie, upewniła mnie, że nie ma jednej cudownej przynęty, na łowisku bowiem zastajemy bardzo różne sytuacje. Raz bolenie polują na wylęg uklei, innym razem rozpraszają stado i gonią pojedyncze sztuki. Częsty obrazek to małe stada boleni, które płyną wzdłuż piaszczystej wyspy za główką i odwiedzają każde większe zagłębienie w płytkiej wodzie. Jeśli jest w nim ukleja, atakuje czasem tylko jeden z nich. Tuż przed wpłynięciem w zatokę stado się rozprasza i każdy boleń stara się samodzielnie coś upolować.

Pierwsza sytuacja jest bardzo trudna, ponieważ nie dysponuję przynętą imitującą dźwięk, jaki wydaje kilkadziesiąt kilkumilimetrowych uklejek. Staram się więc sprowokować bolenia w miejscach, gdzie przebywa między atakami, lub gdy zaczyna podchodzić stado. Porady, aby łowić na malutkie przezroczyste gumki, są mało przydatne, gdyż wymagałoby to łowienia z bardzo małej odległości. Każdy, kto łowi bolenie, wie, że w takiej sytuacji ryby namierzą nas bezbłędnie.

Druga sytuacja należy do najłatwiejszych. Dużą uciekającą ukleję dobrze naśladują wszelkie wahadłówki. Skutkują też wtedy różne dziwaczne patenty opisywane w wędkarskiej prasie. Mają tę wspólną cechę, że po ich zastosowaniu wahadłówki mkną przez wodę niczym pocisk.

Lecz i wtedy kto chce, może się przekonać o różnej skuteczności różnych przynęt. Jesienią, na przykosie pełnej boleni, dobrą przynętą można po piętnastu rzutach złowić piętnaście ryb. Mądrze użyty long potrzebuje na to pół dnia. Aby skusić bolenia penetrującego wypłycenie za główką, należy tak dobrać wielkość i wagę przynęty, aby z gracją pokonywała płytką i niezbyt szybko płynącą wodę. Ciężka wahadłówka w takich miejscach wywołuje taki efekt, jak samochód pędzący po chodniku.

Niedawno kupiłem dwie paczki gumek, nazywających się Lit’l Fishie. Przyznam, że wiążę duże nadzieje z tą przynętą, właśnie w miejscach płytkich o niedużym uciągu. Amerykański producent wytwarza ją w trzech rozmiarach: 3,5 cm, 6,5 cm, 8,5 cm. Mała, zgrabna rybka wymaga kilku drobnych przeróbek. Należy bardziej pocieniować jej kark oraz zamalować na czarno koniec ogonka, tak jak ma to ukleja (może to mieć duże znaczenie w ostatniej fazie ataku).

Przeformowania wymaga również przednia część przynęty. Po uzbrojeniu jej sposobem opisanym w artykule „Oczko” (WP 1/97) wkładam jej górną część na minutę do wrzątku. Po wyjęciu, opierając kciuk na oczku do wiązania żyłki, palcem wskazującym naciskam mocno ryjek rybki od spodu, starając się równocześnie zadrzeć go do góry. Zabieg taki można wykonać również gorącym żelazkiem, izolując je od gumki folią teflonową. Spłaszczony i podwinięty przód przynęty pomoże nam w utrzymywaniu jej pod powierzchnią w leniwym płytkim nurcie.

Największy model Lit’l Fishie, uzbrojony w lekką główkę, będzie się znakomicie nadawał do łowienia grubych boleni czatujących przy dnie kamiennych opasek. Technika połowu polega na maksymalnie długim przetrzymywaniu przynęty nad domniemanym stanowiskiem ryby. Ten nietypowy sposób przynosi czasami nieprawdopodobne efekty, lecz polecam go tylko wędkarzom o zdrowych sercach.

Myślę, że przyszłość należy do przynęt gumowych, lecz muszą to być nowe, specjalne konstrukcje wymyślone przez wędkarzy, którzy zaprzedali dusze boleniom. Z pewnością dużym ograniczeniem w projektowaniu i wykonywaniu prototypów jest to, że najbliższy sklep sprzedający ciekły plastik znajduje się aż w Montanie (USA). Miejmy nadzieję, że nie będzie to stanowić bariery nie do pokonania dla tych, którym sporządzanie nowych przynęt przynosi nie mniej radości niż samo łowienie.

Nad wodą warto mieć ze sobą nieco twisterów i ripperów. Polecałbym jednak te z krótkimi lub małymi ogonkami, wykonane z dość sprężystego plastiku, czyli te, które powszechnie uważa się za najgorsze. Takie przynęty, prowadzone w nurcie, drgają szybciej, co powinny docenić bolenie.

Wśród nowości na sezon 1997 znalazłem nowego rippera, który też powinien być dobrą boleniową przynętą. Nazywa się Turbo Shad i można go uzbroić w nowe główki o kształcie przedniej części ryby. Są one dobrze pomalowane i mają starannie wyrzeźbione kształty. Ich nazwa handlowa Shad Poke Jighed.

Ponad połowę boleni (prawie wszystkie duże) złowiłem na przynętę prowadzoną niezbyt szybko pod prąd. Medalowe sztuki łowię już nie tylko jesienią. Wiosną zdarzają się nie rzadziej. Coraz częściej udaje mi się łowić je w miesiącach uważanych za nieatrakcyjne. Duże bolenie też jedzą. Są tylko bardziej ostrożne wtedy, gdy dźwięk przynęty jest nieco inny niż ten, który doskonale znają. Czasami dobra przynęta potrafi je rozruszać.

Wielokrotnie było tak, że na łowisku zastawałem całkowitą ciszę. Po kilkunastu minutach rzucania woda się ożywiała, bolenie atakowały moją blaszkę i ukleje. Kiedy kończyłem łowić, znowu zapadała cisza.
Słabe przynęty zmuszają nas do łowienia techniką pierwszych rzutów, co wiąże się z ciągłą zmianą miejsca. Stosując tę technikę nie powiększymy naszej wędkarskiej wiedzy. Do tego potrzebne jest ciągłe eksperymentowanie z przynętami. I wtedy łowiska, które dotąd opuszczaliśmy bez wędkarskich sukcesów, mogą się okazać wprost cudowne.

Robert Hamer

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

- Advertisment -

Most Popular

Recent Comments