W mojej okolicy znajduje się wiele płytkich śródpolnych jezior. Woda w nich jest mętna i brązowa, dno w większości twarde, gliniaste (kiedyś tutaj działało wiele cegielni). Roślin niewiele, brzegi porasta sitowie, w zatoczkach jest trochę trzciny i grążela. Na otwartej wodzie dominuje rogatek sztywny. W skupiskach tych roślin mieszkają liny.
Na liny wybieram się z lekkim teleskopem, na kołowrotku mam żyłkę o wytrzymałości 2 kg. Dominują kilogramowe liny, większą sztukę udaje mi się złowić raz na dwa lata, więc nie ma potrzeby używać grubszej. Wędkę zarzucam na otwartą wodę i następnie podciągam w pobliże najbliższej kępy rogatka. Jest tam 1 – 1,5 metra głębokości, dlatego 2-gramowy spławik (prosty waggler bez korpusu) na żyłce blokuję na stałe – zakładając po obu stronach dolnej antenki dwie pokaźne śruciny. One wyważają spławik do połowy. Trzecią śrucinę o wadze 0,4 g, która spocznie na dnie, zaciskam 5 centymetrów od haczyka. Nie stosuję przyponu.
Jak już wspomniałem, dno jest twarde, z lekkim nalotem mułu. Przynętę (pojedynczy czerwony robaczek) kładę na gruncie. Po naprowadzeniu zestawu w pobliże zielska naciągam żyłkę, zanurzając spławik po sam koniec antenki. Lin chwytając robaczka, unosi także śrucinę sygnalizacyjną i powoduje natychmiastowe wynurzenie spławika, co należy skwitować zacięciem.
To wypraktykowany sposób na liny z moich jezior. Tradycyjne zestawy dają rybom zbyt dużo luzu. Sygnalizacja brania jest mało wyraźna i niejednoznaczna. Spławik długo tańczy na wodzie, to się zanurza, to wypływa. Trudno wychwycić odpowiedni moment do zacięcia.
Robert Surmacz