Na górskich odcinkach rzek sporo może się przytrafić spiningiście. Nigdy nie wiadomo, jaka ryba się uwiesi na kotwiczce i w którym miejscu nastąpi atak.
Tak właśnie było z okoniami na Nysie Kłodzkiej. Łowiłem ich dużo w przybrzeżnych głęboczkach, obok których ścierały się prądy wodne. Nigdy jednak nie spotykałem ich w głębokich rynnach na środku rzeki. To były rewiry kleni, sandaczy i dużych szczupaków.
Wzdłuż rzeki położono kilka rur o dużej średnicy i przysypano je skalnym rumowiskiem. Powstał most, po którym jeździły ciężarówki z ziemią na wały nowego zbiornika zaporowego. Przez dwie rury płynęło najwięcej wody, która wypłukała długą i głęboką rynnę. Było to doskonałe miejsce na klenie, bo na całą długość głębiny można było z prądem wypuścić wobler.
Właśnie tak zacząłem łowić, a że brań nie było, zmieniłem przynętę na jiga. Na gramowej główce miałem małego manssowskiego twisterka. Przy powierzchni, w największym prądzie, nad ponad- dwumetrowym dołem w motor-oila uderzył okoń. Po tym, jak się zachowywał, nie wiedziałem, jaka to jest ryba. Po delikatnym puknięciu w przynętę, kiedy poczuła opór holowania, natychmiast lekko zanurkowała i parła w stronę podwodnego garbu, który oddzielał rynnę od płycizny z niemrawym prądem.
Złowiłem jeszcze kilka dużych okoni, które zbierały z powierzchni, jak lipienie. Wśród nich dwudziestocentymetrowe okonie wyglądały jak bracia z młodszej klasy.
W tym miejscu jeszcze kilka razy miałem podobne zdarzenie, ale nie potrafię powiedzieć, dlaczego właśnie tak brały. Małych rybek przy powierzchni nie widziałem, wyrojenia owadów były w tym czasie małe, a pogoda od sasa do lasa. Raz upał, innym razem chłód. A okonie zawsze miały puste żołądki.
Bogdan Kujawiak
Kamienna Góra
Wakacje. Jedziemy w trójkę tam, gdzie Szurpiłówka wpływa do Jeziora Kopanego i gdzie niedaleko wznosi się „suwalska Fujiyama”, czyli Cisowa Góra. W strumieniu zbieramy raki, bo czeka nas kilka dni wędkowania.
Pierwsze spotkanie z wodą nie nastrajało optymistycznie; przez cały dzień nie mieliśmy kontaktu z rybą. Nie spotkaliśmy też nad brzegiem żadnego wędkarza. Ale dobry nastrój nas nie opuszcza. Pogoda jest piękna, bezwietrznie, a ciśnienie w normie.
Następnego dnia od rana systematycznie obławiamy wschodnią część jeziora. Błystki, woblery, gumy – wszystko znalazło się w wodzie. Jedyną zdobyczą był półmetrowy szczupak, złowiony późnym popołudniem. Trzeciego dnia postanawiamy zmienić taktykę. Jeden łowi na żywca, drugi na robaka, trzeci na sztuczną przynętę. Rezultaty nadal mizerne. Na żywca 60-centymetrowy szczupak, na robaka trzy leszcze, na wirówkę z twisterem – okoń trzydziestak. Humory poprawiamy sobie ucztą. Są raki pręgowane gotowane w koprze i dużo białego wina.
Czwartego dnia na ryby wychodzimy przed południem i o dziwo spotykamy wędkarza, który się właśnie zbiera do domu. W siatce ma parę leszczy i kilkanaście niezłych okoni. Na co brały? – Oczywiście na kukurydzę – odpowiada. Słuchamy tego jak telewizyjnej reklamówki czekolady Milka: „… A świstak siedzi i zawija je w te sreberka”. Kukurydza na okonie!
Na pewno sobie z nas zakpił, ale trzeba to sprawdzić. Zresztą nic nie szkodzi połowić sobie leszczy, skoro nie biorą okonie. Jedziemy do Suwałk, kupujemy kilkanaście puszek kukurydzy. Nęcimy procą, łowimy na feedery z koszyczkiem zanętowym. Pierwsze branie z opadu. Okoń ma 31 cm. Od razu sprawdzamy mu żołądek. Oprócz czterech ziaren kukurydzy nie miał w nim nic więcej. Z dna na kukurydzę łowiliśmy leszcze, z opadu okonie. Brały daleko od brzegu, gdzie nęcili miejscowi wędkarze. Były więc poza zasięgiem zwykłego zestawu spiningowego.
Odkrycie szybko przełożyliśmy na spining. Daleki rzut z dodatkowym obciążeniem i małym żółtym twisterem okazał się równie skuteczny jak ziarno kukurydzy. A, że okonie bardzo lubiły kukurydzę pewniej atakowały tak zwane portki, twistera z podwójnym ogonkiem.
A jednak są rzeczy, o których nie śniło się filozofom.
Zbigniew Kawalec
Lublin
W jeziorze okonie stoją w bezruchu ze spuszczonymi łbami i mają w nosie podawane im przynęty. Sytuacja zaczyna mi się coraz mniej podobać. Niedaleko jest zbiornik zaporowy, do którego rzeka niesie dobrze natlenioną wodę. Tam ryby nie powinny z powodu upału być tak apatycznie nastawione do życia.
W lesie pomieszały mi się kierunki. Po trzech godzinach błądzenia zaczynam przeklinać mojego byłego instruktora harcerskiego. Z opresji ratuje mnie żołnierz, wyprowadzając z terenu poligonu, na który nieopatrznie trafiłem. W końcu docieram nad wodę, ale w miejsce, w którym jest prawie pionowy stok porośnięty lasem. Na szukanie dogodniejszego łowiska nie mam najmniejszej ochoty. Ześliz-guję się nad wodę. Gałęzie z drzew tworzą nad taflą wody baldachim i o spiningowaniu w normalnym tego słowa znaczeniu nie ma mowy. Przynętę mogę rzucić, a właściwie wypuścić najwyżej na dwa krótkie skoki. Pierwszy rzut i zanim główka dociera do dna, jest branie. Zaskakuje mnie wielkość okonia. Ma prawie 30 cm. Spodziewałem się w tym miejscu młodszego rocznika. Nie obawiam się już trudności w rzucaniu. Spuszczana przynęta rzadko dociera do dna, bo już po drodze atakują ją okonie. Rozpoczynam zabawę i łowię na przynęty, na które nigdy przedtem nie miałem żadnych brań. Okoniom nie robi to żadnej różnicy. Zasysają wszystko, co się porusza w zasięgu wzroku.
Najmniejszy, jakiego złowiłem, mierzył 23 cm, a największy 32. Wszystkie stały w cieniu. Widocznie nie miały zamiaru się opalać.
Jarosław Gusman
Kartuzy
We wrześniowe popołudnie wybrałem się z kolegą na sprawdzone okoniowe miejsce. Zaczęliśmy od żółtych twisterów z podwójnym ogonkiem, które tu, w Jeziorze Drwęckim, zawsze były niezawodne. Ale tego dnia okonie się zbuntowały i nie chciały brać. Szkoda nam było spływać z dobrego miejsca, więc rzucaliśmy po kolei wszystkim, co było w pudełkach. Kiedy kolega założył algopodobną wahadłówkę, popatrzyłem na niego ze zdziwieniem. Miała 3 cm długości, była chromowana i błyszczała jak lusterko. Nawet nie podejrzewałem, że ma w pudełku coś takiego. Tymczasem już w pierwszym rzucie zaciął pięknego okonia. Żartowałem, że w całym jeziorze trafił się jeden ślepy okoń, ale drugi rzut przyniósł mu kolejnego nastroszonego garbusa. A kiedy złowił jeszcze 2-kilowego szczupaka, to nie było mi już do śmiechu. W sumie tego dnia Boguś złowił na tę błystkę kilkanaście okoni i trzy ładne szczupaki, a ja mieszałem tylko wodę obrotówkami i gumami. Wieczorem w sklepie wędkarskim znalazłem taką samą wahadłówkę.
Na drugi dzień znów byliśmy w tym samym miejscu. Mieliśmy takie same przynęty, ale Boguś złowił pięć razy tyle ryb co ja. W końcu namówiłem go na zamianę błystek. W kilku rzutach złowiłem trzy okonie. Boguś na moją błystkę nie miał nic, więc mi ją zabrał. Kiedy odpinał z niej kolejną rybę, zobaczyłem, że od mojej przynęty różni ją tylko jeden szczegół. W poprzek miała naklejony czerwony pasek z odblaskowej folii.
Na trzeci dzień obaj mieliśmy już zupełnie takie same przynęty i nareszcie nie zostałem w tyle. A po tygodniu wszystko wróciło do normy i okonie brały, jak Bóg przykazał, na żółtego twistera z podwójnym ogonkiem. Od czasu tej przygody zawsze mam w pudełku kilka małych wahadłówek. Kilka razy przyniosły mi szczęście.
Stanisław Zgorzelski
Ostróda
Zdarzyło się to kilkanaście lat temu w styczniu. Lód na Głębinowie miał tylko 8 cm, a ciepła noc zapowiadała nadchodzącą odwilż. Mimo dużego ryzyka wybrałem się na ryby.
W ostatnich dniach okonie świetnie brały, ale tym razem było inaczej. Przez kilka godzin nie miałem ani jednego uderzenia. Kiedy sprawdziłem wszystkie znane mi od lat miejsca, postanowiłem wracać do domu. Była zresztą na to już najwyższa pora, bo słońce zaszło i na lodzie zostałem sam. Droga powrotna była bardzo trudna. Zaczął padać śnieg i nie widziałem, co mam pod stopami. Poszedłem najkrótszą drogą i to był błąd. Lód załamał się pode mną tuż przy brzegu.
Kiedy wykręcałem ubranie, w otworze, który powstał po mojej kąpieli, zobaczyłem okonia. Mignął tylko pod powierzchnią wody, ale to wystarczyło, żeby zrobiło mi się cieplej. Zacząłem kombinować jak wpuścić tam błystkę. Na lód wolałem już nie wchodzić. Z brzegu rzuciłem błystkę w dziurę. W krótkim czasie złowiłem 6 ładnych okoni. Kilka spadło po drodze, bo szczytówka wędki nie sięgała nad otwór w lodzie. Przy wyciąganiu z wody płytko zahaczone okonie odbijały błystkę o jego krawędź.
Okonie przestały brać, kiedy zapadł ciemny wieczór. Dopiero wtedy zrobiło mi się naprawdę zimno. Najgorzej było w domu, bo musiałem się tłumaczyć ze swojej lekkomyślności. A na dokładkę swój wyczyn odchorowałem.
Władysław Kondracki
Nysa
Przez cały rok okonie najlepiej brały na małe, białe rippery z czarnym grzbietem. Ale tego dnia było słabo i nic nie mogłem z wody wydusić. Już miałem wracać do domu, kiedy z głupia frant założyłem podlodówkę. Delikatne szarpnięcie poczułem już w pierwszym rzucie. Po kilku następnych trafiam we właściwe tempo prowadzenia przynęty. Po rzucie błystka musi chwilę poleżeć na dnie, następnie trzeba ją delikatnie ruszyć, wykonując tylko jeden ruch korbką kołowrotka. Później trzeba kilka sekund poczekać i znowu delikatnie ruszyć. I tak dalej, aż do brzegu. Okonie atakowały tylko opadającą błystkę lub zbierały ją z dna. Żaden nie puknął w inaczej się poruszającą przynętę.
W zalewie są piękne okonie, ale trudno się do nich dobrać. Na sprawdzone w innych akwenach gumki i błystki biorą same patelniaki. W tym roku duże okonie najlepiej brały na obcięty do 1/3 biały ripper. Po takiej operacji zostawał z niego praktycznie sam ogon. Trzeba było go założyć na lekką główkę i bardzo wolno prowadzić, tak jakby ślimak szedł po dnie. Brania były niezwykle delikatne i trudne do zauważenia. Szczytówka wędki wyginała się jakby przynęta trafiła w muł. Spiningując takim ślimaczym tempem, złowiliśmy kilkanaście okoni mierzących ponad 40 cm. W płytkiej wodzie sprawdziliśmy, jak taki skrócony ripper zachowuje się w czasie wolnego prowadzenia. Duże okonie brały na niego, kiedy jego ogonek nie pracował. Gdy zaczynał się ruszać, interesowały się nim same mikrusy.
Bogdan Gorzelski
Siemiatycze
WYGODNY PRZYMIAR
Wiele zawodów muchowych organizowanych jest na żywej rybie. Żeby się sprawnie odbywały, stosowane są wygodne przymiary. Pomysł, od muszkarzy, wzięli spiningiści, szczególnie startujący w zawodach, bo na wielu okonie mają wymiar ochronny.
Wzięli więc rurę winidurową i wycięli, jak na zdjęciu. Przymiar nie ma skali, ale ma długość 15,3 cm, jest to trochę więcej od wymiaru ochronnego ryby. Łowca nie musi więc za każdym razem męczyć okonia, wystarczy, że go włoży do rury. Jeżeli ogon choć trochę wystaje poza jej krawędź, ryba jest do wzięcia.