Spiningując przy dnie małymi lekkimi przynętami sięgamy po ryby, o których dotychczas mogliśmy tylko marzyć.
Co w ostatnich latach najbardziej się przyczyniło do rozwoju spiningu? Gdyby zadać takie pytanie wędkarzom, na pewno każdy z nich wymieniłby na pierwszym miejscu miękkie przynęty. To była naprawdę rewolucja. A na miejscu drugim? Tu zdania byłyby chyba podzielone. Część z nas powiedziałaby, że włókno węglowe. Inni, że echosondy. Jeszcze inni zapewne oddaliby swój głos na linki kompozytowe i plecionki. Mieliby swoją rację również ci wędkarze, którzy wskazaliby na kołowrotki. Tu wprawdzie rewolucji nie było, bo od pięćdziesięciu lat kupujemy wyroby w założeniu konstrukcyjnym takie same, ale dzisiaj są to bardzo sprawne mechanizmy z dokładnymi hamulcami – w sumie niezbędny element każdej spiningowej wędki tak pewny, że nie trzeba nim zawracać sobie głowy, a to też się liczy.
Decyzja w sprawie drugiego miejsca dlatego jest taka trudna, że w tych dziedzinach postęp był ostatnio szczególnie szybki. Dawniej spining, metoda stara jak samo wędkowanie, sprawiał najmniej kłopotu na łowiskach odsłoniętych i pozbawionych roślinności. Łowiło się w nich ryby aktywne, a więc te, które wyszły z kryjówek na żer. W miarę powstawania coraz to doskonalszych przynęt spiningista sięgnął w rewiry do niedawna „zakazane”. W tej bowiem dyscyplinie wędkarstwa nie wystarczają same umiejętności, wiele zależy od sprzętu. Za przykład wezmę połowy sandaczy.
Wystarczy przeglądnąć roczniki „Wiadomości Wędkarskich” z lat 70. i 80. (młodszym kolegom po kiju warto przypomnieć, że do 1990 roku był to jedyny ukazujący się w Polsce miesięcznik poświęcony wędkarstwu). Artykułów o łowieniu sandaczy prawie tam nie było, a te nieliczne zawierały informacje ogólnikowe i niejasne, jak gdyby pisał je wędkarz łowiący tylko ukleje. Nad wodą słyszało się o łowieniu sandaczy, ale wyłącznie na żywca. Wyjątek stanowili spiningiści ze Śląska, którzy doskonalili technikę tak zwanego koguta, utrzymywali to jednak w tajemnicy. Gumowy boom nastąpił na początku lat 90. Przyczyniły się do tego publikacje w „Wędkarzu Polskim”. Nowymi przynętami łowiliśmy na długo przed ukazaniem się pierwszego numeru (za oceanem były one znane kilkanaście lat wcześniej). Sezon po sezonie przekonywaliśmy się, że to, co do tego czasu było niemożliwe, stawało się teraz łatwe. Jeszcze do niedawna trudny do złowienia drapieżnik dawał się łowić jak okoń. Nowymi przynętami bardzo łatwo obławiało się strefę przydenną, gdzie wahadłówki i obrotówki radziły sobie kiepsko, bo czepiały się o korzenie i kamienie, a poza tym mniej przypominały sandaczom ich naturalny pokarm. Gumami nie tylko łowi się łatwiej, sięga się także w zakamarki łowisk niedostępne dla innych przynęt.
Wyobrażacie sobie dzisiaj wyprawę na sandacze bez gum?
Podobny przełom nastąpił wtedy, kiedy dostaliśmy od przemysłu cienkie i niezwykle wytrzymałe linki wędkarskie. Umożliwiły one obławianie miejsc, w które innym sposobem byśmy nie dotarli. Przykładem niech będzie głębokie łowisko rzeczne. Do głębokiej rynny w prądzie rzucamy 25-gramowego jiga uwiązanego na żyłce 0,35 mm (tak ciężkie jigi rzadko kiedy stosuje się nawet w dużych rzekach), a mimo to nie możemy dojść do dna. Uniemożliwia to napór płynącej wody na żyłkę. Zastosowanie cieńszej żyłki jest mocno ryzykowne. Zachodzi bowiem obawa, że jig urwie się albo w momencie wyrzutu, albo na pierwszym podwodnym zaczepie. Problem zniknął wraz z ukazaniem się w handlu linek kompozytowych i plecionek. Nawet jeżeli mają średnicę 0,10 mm, można na nich bez obawy zarzucać każdą ciężką przynętą.
Równocześnie z ukazaniem się linek producenci wyraźnie poprawili wytrzymałość tradycyjnych żyłek. To także znacząco wpłynęło na rozwój technik spiningowych.
Kolejny krok, który wprowadził nas do rewirów dawniej zamkniętych, to małe, lekkie przynęty i obciążenie na bocznym przyponie. Przypomnę spotkanie z Leszkiem Doniolewskim („WP” 9/98). Sam robi przynęty. Niektóre są tak małe jak główka zapałki. Obławia nimi wiślane rynny. Łowi na głębokościach często przekraczających pięć metrów. Z tych dołów skaczą do jego mikroskopijnych przynęt wielokilogramowe sandacze. Wyciąga też płocie, leszcze, szczupaki, nie wspominając o okoniach. Stosuje prostą technikę. Przynęta uwiązana jest do przyponu, przypon do żyłki głównej. Obciążenie znajduje się albo wprost na żyłce, albo na przyponie bocznym.
Taką samą metodę łowienia zastosowała liczna grupa zawodników na mistrzostwach Polski na Zalewie Zegrzyńskim. Był to jedyny sposób, żeby przekonać do brania małe, 10-centymetrowe okonki w sytuacji, kiedy one bardzo słabo żerowały, a zawodnikom bardzo potrzebne były punkty.
Technika łowienia z bocznym przyponem jest dzisiaj dosyć popularna. Stało się tak nie tylko za przyczyną bardziej wytrzymałych żyłek i linek. Również dlatego, że wędkarze podpatrują siebie nawzajem i pomimo swych bardzo konserwatywnych zapatrywań szybko zapożyczają dobre metody. Boczny przypon ma dziś swoich zagorzałych zwolenników, którzy wyjmują duże ryby z trudnych do obłowienia miejsc i na pewno łowią częściej od innych, kiedy brania są słabe. Sposób nie jest nowy. Zapewne swoje początki wziął od przynęt typu „Sumex”. Nieistniejąca już warszawska firma wędkarska „SUM”, o przedwojennych tradycjach, produkowała między innymi wiele przynęt, w tym osławionego sumexa. Była to i nadal jest doskonała przynęta na okonie. Jej skuteczność bierze się stąd, że choć jest mała, zawsze wiruje i bez trudu daje się sprowadzić do dna nawet na bardzo grubej żyłce. Dzisiejsze żyłki są cienkie i miękkie, łatwo więc kontrolować, jak się rozwijają podczas wyrzutu. Dzięki temu można było przesunąć obciążenie do tyłu, a przynętę zostawić na przedzie. Ten, wydawałoby się, drobny zabieg bardzo zwiększył skuteczność łowienia. Nowocześniejsze wędziska pozwoliły rozpoznawać brania z opadu, dostrzec zależność między wielkością najchętniej atakowanych przynęt a porą roku, wpływ wibracji wabików na konkretne gatunki ryb itd. Można śmiało powiedzieć, że po odciążeniu wabików przydenne wędkowanie wysubtelniało. Dzisiejszy wędkarz nie marzy już o dotarciu w głębiny, poszukuje tylko jak najlepszych wabików i sposobów ich prowadzenia.
W technice łowienia z bocznym przyponem ważną rolę odgrywa wędzisko. Wędkarz musi na nim wyczuć, kiedy ryba dotyka przynęty. Branie mało kiedy objawia się jako uderzenie lub tak zwane puknięcie. Najczęściej są to delikatne skubnięcia. Biorą się stąd, że przynęta jest mała, a więc ryba nie musi jej silnie, z dużym impetem atakować. Można powiedzieć, że bierze przekąskę, która podpłynęła jej pod pysk. Nie musiała jej gonić, przyduszać do dna ani połykać jednym haustem, co na wędzisku odczuwamy jako tak zwane kopnięcie.
Jeżeli wędkarz chce wyczuć delikatne brania, nie może używać wędziska do łowienia techniką drgającej szczytówki. Może natomiast łowić wędziskiem spiningowym z wklejaną szczytówką jednorodną. Różnica jest bardzo duża. W wędzisku gruntowym szczytówka służy do sygnalizacji brania, jest więc długa i miękka, bo musi się poddać biorącej rybie. Taka szczytówka nigdy nie będzie transmitować drgań do rękojeści. Ponadto wędziska typu winkelpicker, rozpowszechnione wśród spiningistów, mają przekładkowe konstrukcje blanku, co dodatkowo tłumi drgania docierające od przynęty do ręki łowiącego. Dużym utrudnieniem są w takich wędziskach również przelotki. Mają małe średnice, bo są dostosowane do wyrzucania znacznych ciężarów (koszyczki, ołów denny itp.). Żeby rzucić przynętę, trzeba się mocno zamachnąć, słychać świst wędziska przecinającego powietrze i szum sunącej po przelotkach linki. Wszystko to znacznie obniża komfort wędkowania. Specjalistyczne wędziska spiningowe mają szczytówki wklejane, zrobione z włókna węglowego lub szklanego. Od drgających szczytówek są sztywniejsze, a ich przelotki mają większe średnice. Kiedyś mój redakcyjny kolega Wojciech Sobota, podczas testowania wędzisk z wklejanymi szczytówkami, powiedział: „Spiningista musi branie ryby wyczuć w ręce, a nie oglądać je na szczytówce”.
Słowa te wiernie oddają problem, z jakim wędkarz ma do czynienia nad wodą. Oczywiście nie mogę dyskutować ze zwolennikami łowienia spiningowego wędziskami z drgającą szczytówką, bo o przyzwyczajeniach i upodobaniach się nie dyskutuje. Podpowiadam jedynie wędkarzom, którzy poszukują właściwego sprzętu, na co mają zwracać uwagę. Nie powinni brnąć w manowce i w nich siedzieć, bo to strata czasu. Hołdujmy zasadzie, która każe się uczyć na cudzych błędach.
Drgania najlepiej przenoszą kije sztywne. One tylko z pozoru nie przystają do łowienia z bocznym przyponem. Ów pozór to mała przynęta i delikatne prowadzenie kilkucentymetrowymi pociągnięciami. Podczas podciągania brań prawie nie ma, a zatem nie ma ich przy napiętej żyłce. Brania, wyczuwane jako delikatne skubnięcia, najczęściej są w opadzie, a więc wtedy, kiedy żyłka jest w zwisie. Żeby w takim momencie skutecznie zaciąć, trzeba mieć odpowiednie wędzisko. Bez wysiłku i wielkiego wymachu można to zrobić kijem ze sztywnym dolnikiem. Dzisiaj kupienie takiego wędziska nie przysparza kłopotów. Jest ich nawet duży wybór.
Wędzisko, kołowrotek i żyłka być muszą, ale tak naprawdę to ryby łowi tylko przynęta. Do metody bocznego przyponu nadaje się każda, która ma zerową pływalność, to znaczy pływa albo bardzo, ale to bardzo wolno tonie. Jeżeli tonie szybko, też nie ma problemu, bo kilkoma drobnymi zabiegami można to zmienić i kłopot z głowy. Widać więc, że wędkarz ma przeogromne możliwości doboru począwszy od much, gum, a skończywszy na woblerach. Nie nadają się tylko ciężkie jigi, klasyczne wahadłówki i standardowe obrotówki.
W tej technice, podobnie jak w innych, duży wpływ na branie ma wielkość i kolor przynęty. Na trzycentymetrowy wobler z czarnym grzbietem można nie mieć żadnego brania, ale w tym samym miejscu brania mogą być raz za razem, gdy ten sam wobler będzie miał grzbiet niebieski albo jakąś plamkę na ogonie. To samo dotyczy gumek i streamerów. Jednak dobór wielkości i koloru przynęty to tylko część zabawy. Najważniejsze żeby wyczuć, czy ryby biorą, kiedy przynęta opada, czy się podnosi. W większości przypadków lubią wolne i bardzo wolne opadanie, ale… bywa różnie. Oto dowód.
Łowiliśmy okonie w znanym sobie miejscu. Choć znajduje się w środku miasta (chodzi o Nysę Kłodzką w Nysie), jest mało obławianie, bo odsłania się tylko przy niskich stanach wody i trzeba brodzić, a to jest tam niebezpieczne.
Rozpoczęliśmy tak jak dnia poprzedniego. Metalowa laseczka uwiązana do przyponu, a na żyłce głównej mały twisterek nadziany na haczyk oklejony balsą. Brania były tylko pojedyncze i bardzo delikatne. Okonie jak gdyby się przynęty bały. W miejscu, w którym złowiło się jednego, inne już nie brały. Widocznie ławica przepływała z jednego miejsca na drugie, bo kilka metrów obok, przy wielkiej koncentracji, okonia udawało się już wyciągnąć (łowisko było niewielkie, w zastoinie pomiędzy prądami).
Poprzednim razem brania były zdecydowane i złowienie trzydziestu patelniaków nie było żadnym problemem. Dzisiaj musieliśmy krok po kroku poznawać okoniowe gusty. W efekcie złowiliśmy tylko kilkanaście sztuk, i to mniejszych. Brały w bardzo wolnym opadzie i po każdym udanym holu trzeba było zmieniać kolor, a nawet kształt gumki, bo tej samej już nie chciały. (Taka sytuacja zapewne zdarzyła się każdemu z nas, budząc zdziwienie. Gdy okonie biorą słabo, można ich nałowić na kilka patelni, ale przychodzi to z wielkim trudem, bo one jak gdyby sobie mówiły: „Nie bierz tej przynęty, bo już kolega dał się nabrać i zmienił środowisko”. Więc po każdym złowionym okoniu przynętę trzeba zmienić, bo starą rzuca się jak do studni.)
Tego dnia sytuacja była bardzo podobna. Okonie skubały tylko z jednego stanowiska. Wystarczyło zrobić niewielki krok w bok i już się trafiało w pustkę. Nie dawały się łowić na tę samą przynętę, brały bardzo delikatne i trzeba było się mocno skupić, żeby zaciąć. Skuteczność znacznie poprawiły haczyki ze skrzydełkami, ale i tak daleko było do poprzednich łowów. Postanowiliśmy więc wypróbować woblery. Uwiązaliśmy trzycentymetrowe sieki. Są naprawdę doskonałe. Wyporne, dobrze pracują i produkuje się je w bogatej gamie kolorów. Nie bez znaczenia jest również ich cena. Są o wiele tańsze od innych, więc nadają się do łowienia wśród zaczepów. Nie żal urwanego woblera, kiedy płaci się za niego niewiele więcej od obrotówki.
Ołowiana laseczka, długi na 75 cm przypon, do którego uwiązany był siek – taki zestaw powędrował na okoniowe łowisko i pierwszą rybą, jaka się na niego złowiła, był… sandacz. Przypadek? Kolejne rzuty i znowu sandacz. Nie były imponujące, ale dawały się lepiej łowić od okoni. Kolega, który najczęściej odwiedzał to łowisko, miał specjalnie przysposobiony haczyk. Był to normalny, niewielki haczyk jigowy nr 4 z trzonkiem oklejonym balsą. Pasował do trzycentymetrowych twisterków. Dotychczas łowił na niego okonie. Teraz sądził, że uda mu się złowić sandacza, ale znów złapał kilka okoni, tyle że były większe od naszych.
Dlaczego tak się stało? Trudno o jednoznaczną odpowiedź. Sandacze brały na wobler, a na twisterka już nie, choć on też unosił się ku powierzchni. Okonie w ogóle brały słabo. Można sądzić, że do żeru nie szły, bo nie musiały uciekać przed ścigającymi je sandaczami. Wypłycenie, z którego je łowiliśmy, miało nie więcej niż metr głębokości. Nie był to dom sandaczy, lecz okoni, które się czuły świetnie na obszarze obmywanym przez prądy wody. Najprawdopodobniej sandacze przypływały tutaj okresowo z niedalekiej kilkumetrowej głębiny. Najważniejsze, że dzięki temu przypadkowi znów dowiedzieliśmy się czegoś nowego o rybach. Nie zdziwi nas teraz, że na każdym łowisku zachowują się inaczej.
Zauważyliśmy – to było dla nas najciekawsze – że w tym miejscu okonie prawie zawsze słabo brały na tradycyjnego jiga. Nawet gdy były bardzo aktywne o wiele skuteczniejszy okazywał się zestaw z bocznym przyponem. Dlaczego? Na to też trudno odpowiedzieć. Przecież łowisko w najgłębszym miejscu miało tylko metr i w spokojnej wodzie nic nie utrudniało prowadzenia przynęty, obojętnie czy się nią pukało o dno, czy też ją nad nim przeciągało. Ciekawa była reakcja ryb na tempo wynurzania się przynęty. Haczyk z balsą szedł do powierzchni wolno i wybierały go okonie, a wyporny siek wędrował do góry o wiele szybciej i atakowały go sandacze.
Wniosek jest oczywisty. Łowienie to ciągłe poszukiwanie, a na pytanie – dlaczego? – nigdy nie otrzyma się wyczerpującej odpowiedzi.
Przejdźmy jednak do samego zestawu. Jest prosty i łatwo go zmontować nad wodą. Oszczędny wędkarz nie musi używać agrafek. Wystarczy, że dokładnie przygotuje powierzchnię obciążenia, na której mocuje się węzły.
Obciążeniem, które będzie naszą przynętę prowadzić przy dnie, może być każdy przedmiot. Jeszcze niedawno specjaliści zalecali pałeczki tyrolskie. Po wielu próbach na różnych łowiskach przekonałem się, że wcale nie są doskonałe i trudno wskazać, w jakich okolicznościach wykazują swoją wyższość. Najlepsze obciążenia to kawałki drutu sklepane z jednego końca młotkiem. W sklepanym miejscu robimy, na przykład gwoździem, otwór. Trzeba go dokładnie wygładzić, żeby ostre krawędzie nie niszczyły przeprowadzonej przez niego żyłki. Można też w otworze zapiąć agrafkę i dopiero na niej robić węzły. Obciążeniem mogą też być cynowe laseczki lub gruntowe ciężarki z krętlikami. Osobiście najwyżej cenię drut. Wpada do wody z małym pluskiem i bez oporów się w niej zanurza, ponadto najlepiej przekazuje do wędki uderzenia o podwodne przeszkody. Przy dobrym wędzisku łatwo rozróżnić uderzenia o patyk od uderzeń o kamienie.
Taką laseczkę przywiązujemy do końca żyłki, razem z przyponem głównym. Niektórzy używają do tego agrafek. Jest to wygodne, bo można szybko zmienić przynętę, obciążenie i przypon (wydłużyć go lub skrócić). Sam też tak robię, ale tylko na łowiskach, na których jest mało zaczepów (zestawy z bocznym przyponem mają to do siebie, że dosyć szybko się urywają).
Obciążenie montujemy na samej żyłce lub na bocznym przyponie. Pierwszy sposób najlepiej zdaje egzamin na łowiskach rzecznych, drugi w jeziorach. Przy obu obowiązuje zasada, która mówi, że im brania są słabsze, tym przypon powinien być dłuższy. W krańcowych przypadkach może dochodzić nawet do półtora metra. Przy stosowaniu tak długich przyponów, przynęty o dodatniej pływalności nie mogą się zbyt szybko wynurzać, a tonących się w ogóle nie zakłada. Jeżeli przynętą ma być wobler, to musi głęboko nurkować. Taki bowiem wobler uderza o dno sterem i kotwiczki nie grzęzną w zaczepach.
Przynęta narzuca sposób prowadzenia zestawu. Nie trzeba się jednak sugerować tylko jej kształtem, lecz tak nią poruszać, żeby wabiła w odpowiednich partiach wody. Przykładem niech będą dwie różne przynęty: wobler i rosówka. Wobler, gdy przestajemy skręcać żyłkę, zaczyna się powoli wynurzać. Można go pozostawić na długie chwile w spokoju. Woda zawsze wykonuje jakieś ruchy i wobler, choć nieznacznie, też się porusza. Te ruchy wystarczająco prowokują drapieżnika. Pamiętajmy, że on właśnie takich ofiar szuka: chorych, niezdolnych do ucieczki. Inaczej trzeba postępować, kiedy na końcu zestawu jest imitacja rosówki (przynęta w Polsce mało popularna). Nabija się ją na haczyk w połowie długości i przy podciąganiu lekko podszarpuje. Przynęta jest zrobiona ze sprężystego plastiku, przez co lepiej naśladuje naturalne ruchy. Rosówką łowi się, podobnie jak wieloma innymi przynętami, często przerywając skręcanie żyłki. Kiedy opadnie na dno, pozostanie na nim nieruchoma. Wtedy należy delikatnie nią poruszać poprzez naciąganie żyłki, prowokując tym sposobem rybę do brania.
Dla podniesienia atrakcyjności przynęty dodaje się do niej różne wabiące drobiazgi. Mogą to być paski lamety, długie włosie lub skrzydełka, na wzór obrotówek, wykonane z cienkiej błyszczącej blachy. Podnosi to skuteczność wędkowania, kiedy ryby słabo żerują.
Z przynętami normalnej wielkość, to znaczy obrotówkami, wahadłówkami lub woblerami o całkowitej długości około 7 cm spotykałem się tylko na połowach troci w pomorskich rzekach. Powszechnie używa się przynęt małych i bardzo małych. Zwolennicy tej techniki szybko doświadczyli, że ryby podchodzą do takich przynęt bardziej ufnie, o ile można to tak określić, bo poza drapieżnikami często łowi się ryby spokojnego żeru.
Metodą bocznego obciążenia kapitalnie się łowi w rzekach. Zestaw rzuca się w nurt, zamyka kabłąk i pozwala przynęcie toczyć się w tempie płynącej wody napierającej na żyłkę. Tylko od czasu do czasu lekko podnosi się szczytówkę, żeby przynęta wykonała jakiś nieokreślony, prowokujący ruch. Ciężarek dobieramy tak, żeby muskał dno. Szczytówkę trzymamy wysoko, żeby pod wodą znajdowało się jak najmniej żyłki (mniejszy napór wody). Opuszczamy ją dopiero, kiedy przynęta znajdzie się w spokojnej wodzie i zaczniemy ją podciągać po linii prostej. Dopiero sprowadzenie w rzece małej przynęty w okolicę dna odsłoni nam możliwości, jakie kryją się w tej metodzie. W miejscach, przez które tradycyjne zestawy przemykały bezproduktywnie, teraz będą brały cał-kiem okazałe ryby.














Wiesław Dębicki