czwartek, 12 grudnia, 2024
Strona głównaSpinningKRÓTKA LEKCJA ŁOWIENIA

KRÓTKA LEKCJA ŁOWIENIA

Łowię tylko sandacze, zwykle w dolnośląskich i opolskich zbiornikach zaporowych. Sandacz to ryba bardzo wymagająca. Gdy żeruje, każdy może go złowić, bo on wtedy pływa tu i tam szukając pokarmu. Wystarczy zakotwiczyć gdziekolwiek i czekać, aż podpłynie i uderzy w przynętę. Inaczej ma się sprawa, gdy sandacze żerują kiepsko albo w ogóle nie są głodne. Wtedy potrzebna jest bardzo dobra znajomość łowiska.

Pływam z echosondą. To bardzo pomocne urządzenie, ale nigdy mi się nie zdarzyło, żeby ono za mnie rozpoznało łowisko. Owszem, echosonda pokaże mi spady i wzniesienia dna, ale kiedy idzie o pojedyncze karcze, głazy, kamienne grzędy lub cokolwiek innego, co nie jest zbyt duże, to echosonda mnie w jakimś sensie okłamuje. Na ekranie to coś jest zawsze większe niż w rzeczywistości. Ponieważ o tym wiem, to się nie zrażam, bo i tak wszędzie tam może być sandacz. Jeżeli go złowię, to wkrótce jego stanowisko zajmie następny lub jakaś inna drapieżna ryba.

Kiedy na ekranie zobaczę coś obiecującego, to zaczynam to miejsce obławiać, może trafi się jakaś ryba. Na ogół się nie trafia, ale właśnie od tego zaczynam rozpoznawanie dna. Kilka rzutów, podnoszę kotwicę, przepływam parę metrów w bok, następny rzut i tak w kółko, aż cały ten rewir dokładnie poznam. Czasami tym sposobem trafiam na jeszcze bardziej interesujące miejsce, wtedy jego namiary zapisuję na kartce. GPS, nawet najlepszy, się do tego nie nadaje, jest zbyt niedokładny. Pozwala odnaleźć obiekty o dużej powierzchni lub składające się z wielu małych przedmiotów, na przykład karczowisko po wyciętym lesie. My natomiast chcemy napłynąć i zakotwiczyć w upatrzonym miejscu z dokładnością do jednego metra. Pisane i rysowane notatki to umożliwiają.

Miejsce, w którym spodziewam się drapieżników, jest równie ważne jak całe jego otoczenie. Muszę się dowiedzieć, jakie pod sobą mam dno. Jest równe czy się podnosi lub opada, jeżeli tak, to w jakim kierunku. Dzięki temu będę w przyszłości wiedział, jak ustawić łódkę w stosunku do wiatru lub słońca. Chcę też wiedzieć, co na dnie leży: piasek, muł, a może kamienie?

Podam przykład, niby drobiazg, a ma duże znaczenie. Kilka karczów znajduję na blacie, który jakby dzieli się na dwie części. Na jednej są namuły, na drugiej piasek. Wiatr wywołuje fale, które biegną znad piasku na część zamuloną. Tak jest na powierzchni, pod wodą odwrotnie, prąd ciągnie znad blatu pokrytego mułem i niesie z sobą drobiny poderwanej z dna materii. Żadna ryba nie lubi, gdy jej coś zatyka skrzela, więc albo ustawia się z dala od mułu nad piaskiem, albo na jakiś czas odpływa. Gdy trafiam ponownie na to łowisko, najpierw sprawdzam, skąd wieje wiatr. Ustawiam łódkę w odpowiednim miejscu i nie płoszę ryb ślepymi rzutami.

Nie potrafiłbym w procentach podać, ile sandaczy złowiłem na spadkach dna i gdzie wtedy ustawiałem łódkę, ale najczęściej sprowadzam przynętę z płytkiego na głębokie. Prawie zawsze tak zaczynam. Dopiero kiedy nie mam brań, kotwiczę na górze spadu i stamtąd łowię. Tylko tym sposobem mogę się dowiedzieć, jak drapieżniki żerują, jakie prowadzenie im odpowiada i którą przynętę najbardziej lubią.

Przynęty
Łowię tylko na miękkie przynęty i nie stosuję żadnych smrodów (tak się w moim środowisku mówi na atraktory). Nie mam w tym dużego doświadczenia, a próbować mi się nie chce. Po kolegach widzę, że raz im te smrody ryby zwabiają, a innym razem płoszą. Widzę także, jak później myją ręce, a przedtem odkładają do foliowych worków pachnące gumy.

Łowię wyłącznie gumami firmy Relax, bo tylko one nie mają żadnego zapachu. Jeżeli przez kilka lub kilkanaście dni łowię w jednym miejscu, to z dużą pewnością wiem, na jakie gumy sandacze będą brały. One mają swoje widzimisię i kiedy na przykład w jakąś gumę tylko pukają, to w następnym rzucie trzeba im podać taką samą, ale w innym kolorze. Wtedy atakują od razu, już przy pierwszym przeciągnięciu. Dlatego na wodzie zawsze mam ze sobą kilka rodzajów gum w kilku kolorach.

Od reguł są jednak wyjątki. Kilka lat temu łowiłem w Otmuchowie. Na łódkę zabierałem tylko dwa Clonay’e, małego i dużego. Kolegów wprawiałem w osłupienie. Ja łowiłem raz za razem, a im nie szło. Zakładali gumy w takim samym kolorze jak moja, ale nadal byli bez brań. Wtedy dawałem im klona i mówiłem o co chodzi. Rybę mieli już po pierwszym rzucie.

Wiele znaczy kształt gumy, jej wielkość i akcja, ale również prowadzenie. Nie można wszystkiego traktować oddzielnie, nie można też twierdzić, że jakiś sposób prowadzenia wymaga specjalnej gumy. Kiedyś sandacze uderzały tylko w przynęty wleczone po dnie. Robiliśmy próby, by sprawdzić, w które biją najczęściej. Okazało się, że w 11- centymetrowe Aqua założone na lekkie dżigi. W takiej kombinacji ogon gumy prawie się nie ruszał, ale ona cała wykładała się na boki.

Zauważyłem, że na ogół każda nowa guma jest skuteczniejsza od tych, które były już używane, ale i od tego są wyjątki. Kiedy już nie mam pomysłu, co by tu na wędkę założyć, to sięgam po kopyto, klona, jankesa, kalifornię, a więc gumy przez wędkarzy dokładnie obite, a przez ryby opatrzone. Mimo to ciągle działają niezawodnie.

Prowadzenie
Najpierw podnoszę przynętę nad dno, a potem opuszczam na napiętej lince. Zmiana może polegać tylko na tym, że podnoszę ją wyżej lub niżej. Przynęta może też opadać szybciej lub wolniej, ale to zależy wyłącznie od ciężaru dżiga. Jeżeli dno jest pochylone w moim kierunku, to podnoszę przynętę krótkim ruchem szczytówki i czekam, aż znowu się na nim znajdzie. Im spad bardziej stromy, tym podnoszenie krótsze. Kiedy prowadzę przynętę pod górę, zakładam dżiga lżejszego niż wtedy, gdy łowiłem z góry na dół, wyżej też podnoszę przynętę.

Podczas połowu sandaczy przynętę należy prowadzić precyzyjnie. Nie da się tego zrobić, jeżeli wędkarzem targa niecierpliwość. Podczas ładnej pogody jakoś to wychodzi. Jest ciepło i można cały czas patrzeć na szczytówkę albo tam, gdzie plecionka dotyka wody. Inaczej się wędkuje jesienią, kiedy wieje chłodem, a powierzchnia wody jest mocno sfalowana. Kiedyś w takich warunkach nie mogłem sobie dać rady. Nie widziałem plecionki na styku z wodą. Były fale, na plecionkę napierał wiatr, przesuwał przynętę. Nie wiedząc, co się z nią dzieje podrywałem przynętę zbyt wcześnie, zanim dotknęła dna, a podciągałem za szybko. Z czasem zrozumiałem, że kiedy pogoda mi nie sprzyja, to wcale przynęta nie musi być ciężka (używałem ciężkich przynęt, żebym lepiej czuł, gdy pukają w dno). Może być lekka, ale wtedy każda moja czynność musi trwać dwa razy dłużej. Teraz tak właśnie łowię, bo na lekkie przynęty jest o wiele więcej brań niż na ciężkie.

Przyłowy
Przyłowem do sandaczy mogą być rozmaite ryby. Mnie samemu w 7-centymetrowe kopyto uderzały kilkukilowe leszcze, a nawet karpie. To normalne, że w łowiskach sandaczowych przebywają też okonie, ale rzadko łowi się jedne i drugie na zmianę: raz okoń, raz sandacz. Częściej najpierw biorą sandacze, dopiero po nich przypływają okonie.

Kiedy z jakiejś miejscówki wyciągam kilka okoni, to jestem pewien, że którąś kolejną rybą będzie szczupak. Ściągnie go trzepotanie okoni na haczyku. Dlatego używam metalowych przyponów. Sandaczom i okoniom nie przeszkadzają, pod warunkiem że mają długość około trzydziestu centymetrów.

Na sandaczowych łowiskach często spotyka się sumy. Biorą na te same przynęty i tak samo prowadzone. Kiedyś sądziłem, że sumy to ryby wyłącznie ciepłolubne i można je złowić tylko latem. Tymczasem wielu moich znajomych łowiło sumy w listopadzie, nawet w grudniu. Sam w Głębinowie złowiłem suma w grudniu. Zapiąłem go w skrzela tak głęboko, że z trudem udało mi się go uwolnić bez przelewu krwi. Miał 168 cm i ważył około 30 kg. Wziął podczas obławiania stromizny jednego z zalanych wyrobisk żwiru. Uderzył w przynętę wcale nie w takim miejscu, gdzie o tej porze roku można się go było spodziewać, lecz w najgłębszym miejscu o mulistym dnie. Dla mnie to oznacza, że żerował. Może zwabiło go to, że inne ryby szamotały się na haczyku, a może tu był i polował na małe okonie, bo było ich tam całe mnóstwo.

Myślę, że każdy drapieżnik korzysta z okazji, gdy może łatwo zdobyć pokarm. Innego bowiem suma złowiłem w sierpniu tego roku w Mietkowie. Dzień miałem pechowy. Zaspałem i kiedy dojechałem do przystani, koledzy byli już na wodzie. Łowiłem więc z brzegu koszyczkiem. Na dnie leżała zanęta, w łowisku pływały leszcze i inny białoryb, więc i drapieżniki podpływały na wyżerkę. Ciekawe, że nigdy w takim miejscu nie łowi się okoni ani sandaczy. Trafiają się tylko szczupaki. No i od czasu do czasu, jak widać, sumy. Ten, którego wtedy złowiłem, miał 178 cm długości i ważył 36 kilogramów. Zapiąłem go na małego Clonaya tuż przed tarką (tak wędkarze żargonowo nazywają drobne zęby, które sum ma na wargach – przy. red.). Miałem szczęście, bo skóra, w zasadzie warga, jest w tym miejscu bardzo gruba i haczyk trzymał się dobrze.

Grzegorz Zieliński
Mościsko

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

- Advertisment -

Most Popular

Recent Comments