środa, 8 maja, 2024
Strona głównaMorze - plażaSPININGOWANIE Z PLAŻY

SPININGOWANIE Z PLAŻY

Morskie wędkowanie musi być bezpieczne i wygodne, lecz także przyjemne. Wszystko to zależy od wielu czynników, ale wśród nich na pierwszym miejscu jest… plecak!

Na polskim Wybrzeżu mało jest takich miejsc, gdzie do plaży można dojechać samochodem. Gdyby nawet były, to przecież, aby spiningować w morzu, trzeba wejść po pas do wody. Jeszcze przedtem należy przenieść z auta i zabrać niezbędny ekwipunek. Najwygodniej wsadzić wszystko do plecaka.

Wtedy jednak rodzi się problem: zostawić plecak na brzegu i potem co chwilę zerkać za siebie, czy też cały czas nosić go na plecach?

Niestety, większość plecaków nie pozwala na taki wybór. Kiedy bowiem woda sięga nam powyżej bioder, to plecak przemaka. Byłem w wielu wędkarskich sklepach, ale znalazłem tylko jeden plecak (marka: Salix Alba), z którym można brodzić w morzu. Niewielki jest, ale wystarczający. Główna komora mieści kołowrotek, szpule, adidasy, zapasowe skarpety, nawet cienką kurtkę. Boczne kieszenie są głębokie, więc nawet podczas głębokiego skłonu nic z nich nie wypadnie. Można bez ryzyka włożyć do nich dokumenty, pudełka z przynętami, również aparat fotograficzny. Co najważniejsze – szelki są przyszyte w taki sposób i w takim miejscu, że trzymają plecak wysoko, przy karku. Dzięki temu nawet gdy wejdziemy do dość głębokiej wody, to plecaka nie zamoczymy.

Taki plecak, o jakim tu mowa, zapewnia nam spokój i swobodę. Nie obawiamy się o pozostawiony na plaży dobytek, bo mamy go przy sobie. Możemy łowić tu i tam nie wychodząc z wody.

Są wprawdzie takie łowiska, na przykład ujścia kanałów lub małych rzeczek i strumieni, przy których można się kręcić cały dzień. Ale także wtedy nie stoi się w jednym miejscu, tylko chodzi daleko w jedną lub drugą stronę obławiając metr po metrze. W innych miejscach też co kilka rzutów przechodzimy parę kroków w bok i nawet się nie spostrzeżemy, kiedy w ten sposób pokonamy parę kilometrów. Dlatego w plecaku powinniśmy mieć zapasowe obuwie. Nie ma sensu wracać brzegiem w spodniobutach. Po skończonym łowieniu ściągamy je i wracamy plażą.

Rzeczy niezbędne
W zimie, kiedy woda w morzu ma temperaturę około czterech stopni Celsjusza, wytrzymamy w niej mniej więcej trzy godziny, najwytrwalsi łowią cztery godziny. Potrzebny więc będzie termos i kanapki. To też wejdzie do plecaka Salix Alba. Latem termos zastąpimy butelkami z wodą mineralną.

Wszystkie rzeczy, które będziemy przenosili w plecaku (oprócz termosu i butelki z wodą), radzę włożyć do foliowego worka, najlepiej strunowego. Struny zaciągamy tak, żeby w worku pozostało powietrze. W razie czego trudniej się do niego dostanie woda, a sam worek będzie po prostu wyporną poduszką. Kilka takich w plecaku niby nic, a wyporność spora i nasze bezpieczeństwo pewniejsze.

Przynęty
Kieszeń w spodniobutach umiejscowiona na wysokości piersi oraz dwie kieszenie w kamizelce powinny pomieścić wszystkie potrzebne przynęty. Wbrew pozorom przy spiningowaniu z plaży urywa się ich sporo, ale trzy pudełka wystarczą. W jednym wahadłówki, w drugim sbirulino i sztuczne muszki, w trzecim bezsterowce. Im mniej przynęt, tym większy komfort wędkowania, więc ta ilość to aż nadto.

Podczas łowienia troci – bo to jest dzisiaj główny cel naszych plażowych wypraw – techniki połowu, przynęty i sposoby ich prowadzenia są przeróżne. Nie da się powiedzieć, że któraś z nich jest najlepsza. Wiemy jedynie, na jakie ryby trocie polują. Okresowo na śledzie i szproty, które na przykład w maju są bardzo blisko brzegu. Śledzie są tam również w środku lata, kiedy woda jest ciepła, ale tylko w tych miejscach, gdzie do morza uchodzą rzeki i kanały z jezior. Do morza spłynął nimi narybek. Głównie leszczy, które w maju wycierały się w słodkiej wodzie. Teraz i aż do końca sierpnia obżerają się nim ławice śledzi, za nimi podążają trocie. Dlaczego tylko do końca sierpnia? Tego z naukowych źródeł dowiedzieć się nie można.

Na środkowym Wybrzeżu rozmawiałem z wędkarzami, którzy łowią tam, gdzie do Bałtyku uchodzą kanały z jezior Bukowo i Kopań. Ich zdaniem w strefie przybrzeżnej trocie polują na pewno na śledzie i na pewno na tubisy, a one są przy plaży przez cały rok. Zapewne zjadają także inne ryby, jest tam przecież dużo płoci i okoni, a także małych rybek, odżywiających się garnelami. Rybki, na które poluje troć, są raczej długie i na pewno się srebrzą, takie więc powinny też być trociowe przynęty.

Poglądy moich rozmówców są zgodne z praktyką. Podstawową bowiem przynętą na morskie trocie są wahadłówki, najlepiej wąskie i z jakąś kombinacją kolorystyczną. Powłoka z chromu lub niklu i dopiero ten błyszczący metal ma być pokryty farbą lub okleiną przypominającą rybie łuski.

W łowieniu morskich troci nie mamy jeszcze takiego doświadczenia jak Duńczycy, Niemcy lub Szwedzi, może więc warto to i owo u nich podpatrzyć, choćby pewną ciekawostkę. Otóż ci bardziej od nas doświadczeni sąsiedzi znad Bałtyku kolory i rozmiary swoich przynęt dobierają stosownie do pory roku. Przynęty wiosenne są białe i srebrne, letnie – żółte i zielone z dużym dodatkiem czerwieni. Jesienią łowią na przynęty w kolorach stonowanych, sporo w nich szarości i jasnego brązu. Przynęty zimowe mają barwy ziemi, są czarne, ciemnoszare i ciemnobrązowe.

Wiosną i zimą łowią dużymi przynętami. Na przykład sztuczna mucha wykonana z piór marabuta ma wiosną siedem centymetrów, latem tylko trzy. Podobnie z wahadłówkami – jedenaście centymetrów na zimę, na lato dziewięć, a nawet siedem. Im woda cieplejsza, tym przynęty mniejsze. Zasada ta dotyczy sztucznych muszek, woblerów, wahadłówek i wszelkich innych przynęt.

Uruchomienie kija
Żeby skutecznie łowić trocie z brzegu, trzeba mieć sprzęt dobrej jakości i do tego zadania przystosowany. Liczy się oczywiście wszystko, ale najważniejszy jest kij. Przynętę trzeba bowiem zarzucać jak najdalej. Im dalej, tym złowienie troci pewniejsze. Trudno niestety orzec, jaki ten kij powinien być, nie ma bowiem wspólnego mianownika, gdy chodzi o ciężar wyrzutu. W USA na kijach spiningowych podany jest ciężar przynęty, przy jakim się on najlepiej spisuje. Europejscy producenci te ciężary podają jeden od Sasa, drugi do lasa.

Dla przykładu: europejski kij z 60-gramowym ciężarem wyrzutu ma sztywność i dynamikę mniejszą od uncjowego kija z USA (uncja = 28 g). Więc o kijach najlepiej powiedzieć tak: długość minimum 2,7 m, a rzeczywisty ciężar wyrzutu taki, żeby kij się uruchomił. Znaczy to, że podczas wymachu z ciężarem 30 g powinien się na całej długości blanku wygiąć tak, by było w nim czuć katapultę. Takim blankiem spokojnie wyrzucimy błystkę ważącą około 10 g i 50-gramowe sbirulino. Do wymachu nie należy się jednak przykładać zbyt mocno, żeby kij nam nie pękł.

O opinię w sprawie kija zwróciliśmy się do Janusza Paprzyckiego, wielokrotnego mistrza świata w wędkarstwie rzutowym. – Osoba stojąca po biodra w wodzie – twierdzi mistrz – powinna mieć wędzisko o długości od 3,0 do 3,6 m, szczegóły zależą od jej cech fizycznych. W tak zwanych kijach dwuręcznych dolniki powinny być długie, ale nie aż tak, by utrudniały połów i hol. Tu znowu w grę wchodzą fizyczne warunki wędkarza: jego wzrost, długość ramienia i przedramienia. Kije więc należy dobierać “do siebie”, to znaczy tak, żeby pod każdym względem pasowały do wędkarza, który będzie się nimi posługiwał. Należy przy tym uwzględniać rozmaite sytuacje ekstremalne, takie na przykład, że trzeba będzie rzucać bardzo daleko lub zacinać na dużych odległościach. Gdybym to ja miał kupować kij, wybrałbym taki, który ma szczytową akcję, niewielką średnicę blanku i sztywny dolnik.

Duży wpływ na odległość rzutów ma również kołowrotek. Wcale nie musi to być wyrób markowy. Dobry jest każdy kołowrotek, który dokładnie i równo układa linkę zwój po zwoju.

Podczas wędkowania w morzu kołowrotek nie uniknie porcji słonej wody. Nie ma też sposobu, by uchronić przed korozją jego mechanizmy, obudowę i szpule. Mamy więc do wyboru: albo kupić kołowrotek, który ma zabezpieczenia przed solą (jest bardzo drogi), albo posługiwać się kołowrotkiem tanim wiedząc z góry, że wystarczy nam na sezon, góra dwa.

Kołowrotka dotyczy też problem skręcania żyłki. Znawcy mechaniki twierdzą, że przyczyną tej dolegliwości jest źle dobrana średnica szpuli w stosunku do średnicy rolki na kabłąku, a także nieodpowiedni skok szpuli podczas nawijania. Kołowrotki o szpuli stałej z zasady skręcają nawijaną linkę, ale jedne robią to w większym, inne w mniejszym stopniu. Najlepiej wiedzą o tym spiningiści łowiący bolenie, którzy przecież nie tylko daleko rzucają, ale też używają cienkich żyłek. Motek często wystarcza im na pół dnia wędkowania. Idąc więc na plażę łowić trocie, też warto zabrać zapasowe motki, bo nigdy nic nie wiadomo.

Plecionka czy żyłka
Tu nie ma wątpliwości i poszukiwań. Większość doświadczonych wędkarzy odpowiada, że tylko żyłka. Używają żyłek o średnicy od 0,28 do 0,35 mm, a ci, którzy mieli do czynienia z żyłką koniczną przeznaczoną na słoną wodę, bardzo ją sobie chwalą. Koniczna żyłka Dega zaczyna się od średnicy 0,30 lub 0,35 mm i płynnie przechodzi do 0,22 mm. Motek zawierający 150 m kosztuje około 24 zł. Argument za żyłką w ogóle jest jeden: w przeciwieństwie do plecionek żyłka schodzi łatwo ze szpuli i rzuty są wyraźnie dłuższe. Sprawa zacinania i rozciągliwości żyłki jakby nie istnieje, bo przynęta wisi zawsze na mocno napiętej żyłce i ryba sama się docina.

Z Mirkiem Mołstoniem z Inowrocławia łowiłem w ujściu Czerwonki, z Wiesławem Łabendą z Łupawy przy przekopie z jeziora Kopań do morza, z Jurkiem Duchem z Lęborka, Wiesławem Łabendą w Dębkach i Jastrzębiej Górze.

Ujście rzeczki Czerwonki (na wschód od Ustronia Morskiego) jest znanym łowiskiem troci, ale również innych ryb. Miejscowi zjawiają się tam w czasie, kiedy belony są blisko brzegu, i łowią je na spining. Na leszcze, węgorze, płocie i okonie chodzą na molo w Ustroniu.
Na tym łowisku jestem z Mirkiem Mołstoniem, który pierwszy raz bierze się do spiningowania w morzu.
Bałtyk w pełnej gladzie, powierzchnię ma jak lustro. Woda jest przejrzysta, warunki bardzo sprzyjające. Spotykamy miejscowego wędkarza z Ustronia, Artura Łakomka. Wybrał się na belony. Mówi, że wczoraj i przedwczoraj jakiś wędkarz z Kołobrzegu złowił trocie. Jedna z nich miała blisko pięć kilogramów.

Łowimy, rozmawiamy, nic się nie dzieje, ale do czasu. Jest początek maja. Woda ma niewiele nad pięć stopni, jest więc zbyt zimna nawet dla troci, a belony stają się aktywne dopiero wtedy, kiedy temperatura wody osiągnie osiem – dziewięć stopni. Ale są przy brzegu, nawet zaczynają odprowadzać nasze wahadłówki. Artur ma belonę na kiju, chwilę po nim pierwszą w życiu belonę zapina Mirek. Zdumiewa go, że jest tak waleczna. Komentuje każdy jej wyskok ponad powierzchnię, każdy zryw, który i my słyszymy, bo tak głośno gra jego kołowrotek.

  • Nie ma nawet kilograma – mówi Mirek, trzymając już belonę w ręce – a wyprawia harce jak pięciokilowy szczupak. Nigdy bym się nie spodziewał takiej siły w rybie, która przypomina węgorza. Holowałem ją z pełnego wyrzutu, chyba z pięćdziesięciu metrów, i cały czas była taka silna. Niesamowite przeżycie!

Każdy z nas ma po belonie, ale o więcej trudno. Po niektórych rzutach idzie ich za blachą kilka lub kilkanaście. Piękny widok smukłych, błyskających srebrem wężowatych ryb. Co chwilę któraś z nich zwija się nerwowym zrywem w literę S, by nagle się wyprostować i jak błyskawica strzelić w wahadłówkę.

Pukają, stukają, ale na kotwiczkę wejść nie chcą. Zresztą nie one są naszym celem. W bankowe miejsce wybraliśmy się na trocie. Jak się okazało, moi dzisiejsi partnerzy przyjeżdżają tu od wielu lat. Dlaczego wcześniej nie chwalili się tym odkryciem? Odpowiadają, że nie ma czym, ale ja wiem swoje. Milczeli, bo nie chcieli, żeby ich inni wędkarze zadeptali.

Na plaży, jak w każdym innym łowisku, są dla ryb miejsca lepsze i gorsze. Dobre jest każde ujście rzeczki i strumienia, jak w przypadku Czerwonki, ale wcale nie dlatego, że jest tam więcej ryb, tylko że łatwo takie miejsce namierzyć. Kiedy trocie ciągną na tarło, w ujściach jest ich najwięcej, ale poza tym okresem przebywają na całej długości naszego Wybrzeża i jak się dowiaduję, są rozłożone równomiernie.

“Świetne łowisko znajduje się kilometr na zachód od latarni w Stilo. Zachęcam, bo całkiem niedawno złowiono tam dużo troci”. Albo: “Na ostatnim wiatraku (plaża w Darłówku) trzymają się tęczaki. Wiem, bo tydzień temu je tam łowiłem.” Gdyby ktoś komuś z czystej życzliwości takie informacje przekazywał, prawdopodobnie wprowadzałby swego rozmówcę w błąd. Ujścia rzek, kanałów, przekopy – tak, te miejsca są zawsze pewne. Nie najlepsze, bo oblegane przez wędkarzy, ale właśnie pewne. Inne łowiska, przy otwartych plażach, trzeba ciągle namierzać. Jeżeli nawet ryby tam były, to nigdy nie ma pewności, czy są tam jeszcze i jak długo pozostaną. Bierze się to stąd, że prądy morskie, przy plażach bardzo silne, stale zmieniają dno. Dobrze to wiedzą wędkarze łowiący metodą gruntową. Czasami po sztormie muszą od nowa szukać takiej partii dna, na której nie ma piasku.

Jasny pas widziany pod powierzchnią to refka, pas ciemny to rów, z którego prąd wody wybrał piasek i odsłonił żwir, kamienie albo iły. To właśnie wzdłuż ciemnych, głębszych partii dna wędrują ryby w poszukiwaniu pożywienia. Tam żyją garnele, do nich lgną leszcze, płocie, okonie, tubisy, także śledzie i flądry. Trocie być może również napychają się garnelami, ale głównie polują na śledzie i tubisy.

Jak więc szukać dobrych łowisk? Przede wszystkim zasięgać języka. Gdy informatorzy zawodzą, zamienić się w plażowego trapera. Najpierw ocenić morze z wysokości wydm i wybrać taką jego partię, gdzie są co najmniej dwie refki (lepiej, żeby były trzy). Potem wejść do morza tak daleko, aż woda sięgnie do bioder. Następnie zrobić krok w bok, jeszcze jeden krok w bok i kolejny. Cały czas rzucać jak najdalej i powoli się przesuwać.

JEszcze raz o przynętach i trochę o technice łowienia
Można kupić wahadłówki, które mają ten sam rozmiar, ale różną wagę. Wahadłówka, powiedzmy 9-centymetrowa, jest wykonana z blachy o grubości trzech, czterech, a nawet pięciu milimetrów. Ważą odpowiednio 12, 18 i 24 g. Nad wodą przydadzą się wszystkie. Ciężką wahadłówkę dorzucimy najdalej, będziemy też mogli nią dżigować. Lekką można prowadzić w niezbyt szybkim tempie tuż pod powierzchnią.

Jak prowadzić przynętę, by skutek był najlepszy? Na pierwszym miejscu umieściłbym następujący sposób: Jak najdalszy rzut i prowadzenie przynęty tuż pod powierzchnią w niemal boleniowym tempie.

Na drugim: Rzucić jak najdalej i na dystansie piętnastu – dwudziestu metrów szybko prowadzić przynętę pod powierzchnią, potem przestać ściągać, by opadała na napiętej żyłce i cały czas migotała jak przetrącony tonący śledź.

Na trzecim miejscu stawiam schody. Gdy błystka dotyka powierzchni, ciągniemy ją kilka metrów, potem pozwalamy jej tonąć na napiętej żyłce. Kiedy dotrze do połowy głębokości, zaczynamy ją ściągać. Wtedy błystka podnosi się do powierzchni. Znowu przestajemy ściągać i pozwalamy jej opadać na napiętej żyłce. Powtarzamy to tak długo, aż błystka dotrze nam pod nogi.

Istnieje ścisły związek między sposobem prowadzenia i właściwościami przynęty. Jeżeli chcemy prowadzić szybko (sposób pierwszy), musimy mieć błystkę długą, wąską, w miarę prostą, by jak najmniej rzucało nią na boki, bo to ryby płoszy. Im wolniej chcemy prowadzić, tym wahadłówka powinna być lżejsza i bardziej powyginana – ta zasada obowiązuje nie tylko na jeziorach. I nie chodzi tylko o wahadłówki, również inne przynęty trzeba prowadzić zgodnie z ich właściwościami. Woblerów bezsterowych użyjemy do łowienia przy powierzchni, a tych, które mają ster i mocną akcję ogonową – do łowienia w toni i przy dnie.

Do spiningowania w morzu używa się również sztucznych muszek. W tym jednak przypadku nie są one samoistną przynętą, jak w klasycznej metodzie muchowej, lecz tylko dekoracją lekkich dżigów.

W łowisko podaje się je przy zastosowaniu sbirulina lub kawałka stearynowej świeczki (pisaliśmy o tym dwa miesiące temu). W tym przypadku i świeczka, i sbirulino pełnią funkcję obciążnika, który pozwala lekką przynętę rzucić bardzo daleko.

Taki dżig z muszką albo, gdy kto woli, muszka na dżigu wymaga szczególnego prowadzenia. Jeden sposób polega na tym, że ściąga się niezbyt szybko i niemal jednostajnie, wtedy muszka płynie kilkanaście lub kilkadziesiąt centymetrów (do pół metra) pod powierzchnią. Co jakiś czas robi się krótkie przerwy, żeby zeszła głębiej, potem się ponownie ściąga. Jest też inny sposób prowadzenia muszki. Zestaw się ściąga i co kilkanaście metrów zatrzymuje na kilka minut(!). W tym czasie dżig z muchą buja się pod pływakiem.

Do dżiga wystarcza przypon dwumetrowy, czasami nawet krótszy, ale przy zarzucaniu to i tak spory kłopot. Stoimy przecież po pas w wodzie, więc gdy robimy wymach, to zestaw się topi i później trzeba go wyszarpywać z wody. Jeszcze większy kłopot sprawia sztuczna muszka typu streamer, która ma niewielkie dociążenie na trzonku haczyka. Żeby ten zestaw był skuteczny, przypon musi być długi nawet na trzy metry. Z zarzucaniem duży kłopot, ale sbirulino, trzy metry przyponu, powolne prowadzenie i lekkie podszarpywanie to kombinacja bardzo skuteczna.

Dno ciągle się zmienia. Powodują to sztormy i morskie prądy. Woda bez przerwy coś nanosi lub odwrotnie – odsłania to, co przedtem było przykryte piaskiem. Na krótko, czasami na dłużej. Z tego, co naniosła, tworzą się małe rafy, przy których natychmiast skupiają się jakieś organizmy. Czasem, gdy morska woda jest przejrzysta, te rafy dobrze widzimy i dokładnie obławiamy. Częściej jednak stoimy przed ogromnym obszarem wody niemal bezradni, pełni wątpliwości, czy wybraliśmy dobre miejsce, a każdy kolejny pusty rzut wzmacnia wątpliwość i zarazem osłabia nadzieję na złowienie ryby.

Jest na to lekarstwo. Trzeba już w pierwszym rzucie zapiąć troć, a jeżeli się nie uda, to po każdym następnym rzucie i ściągnięciu przynęty przesunąć się o krok i rzucić z nowego miejsca. Zapewne się zdarzy, że gdzieś tam coś błystką szarpnie. Być może jest to ryba, a może blacha trafiła na glon unoszący się w wodzie lub zahaczyła o coś na dnie. Tak czy inaczej, w tym miejscu trzeba rzucić więcej razy.

W Dębkach, między Karwią i Lubiatowem (nie mylić z Dąbkami blisko Darłowa), są dobre łowiska mało znane spiningistom, ale dobrze rozpracowane przez plażowych gruntowców. Płaska i szeroka plaża, trzy refki, blisko plaży chorągiewki zaznaczające rybackie sieci. Morze jest spokojne. Wchodzimy do wody, łowimy, ale chęci szybko odchodzą, bo jak okiem sięgnąć sieć przy sieci, nawet w dwóch rzędach. Trocie nie są takie głupie, żeby się w nich teraz wieszać. Rybacy dobrze wiedzą, a my od nich, że kiedy morze spokojne, połowów nie ma. Dopiero gdy jest fala, ryby są mniej ostrożne, zapewne gorzej wówczas widzą i wpadają w pułapki.

Podchodzimy do traktora, który wyciągał rybacką łódź na piasek, teraz zapakowano na niego połów z nocy. Skrzynki, około trzydziestu, przykryte brezentem. Zobaczyliśmy tylko sześć dużych pojemników wypełnionych ikrą dorszy. Rybacy zapytani o trocie odpowiadają: “A kto je tam widział!”.

Jedziemy do Jastrzębiej Góry. To zupełnie inne łowisko. Dużo kamieni i na brzegu, i w morzu, ale w morzu nie pokrywają całego dna. Są tam pojedyncze duże głazy, wszystkie obrośnięte glonami. Od czasu do czasu pod nogami śmigają nam małe rybki. Ale woda jest tak zimna, że ręce wykręca. Po godzinie łowienia zimno odczuwamy także na nogach. Słońce świeci, na brzegu ciepło, więc wychodzimy się ogrzać, potem znowu łowimy. Trzy tury, każda po godzinie, ale bez kontaktu z rybą.

Następnego dnia jedziemy na ujście kanału z jeziora Kopań. Mamy dogodny dojazd od wsi Wicie przy wschodnim brzegu jeziora. Choć tu i ówdzie droga mocno zniszczona, osobowym samochodem dojeżdżamy niemal nad samo morze. Spotykamy p. Bogusława Roga ze Sławna. Rodzina wybiera się na plażę, on w spodniobutach na trocie. Od wielu lat łowi je w Wieprzy, w morzu od niedawna. Na koncie ma ich już sporo. Dzisiaj zjawił się nad Kopaniem, bo znajomi mu powiedzieli, że w ostatnim tygodniu łowiono tu dużo troci.

Podchodzimy do kanału. Jest przekopany i płynie przezeń woda z jeziora do morza. Widać, że to już końcówka. Za chwilę poziomy się wyrównają, potem przyjdą duże fale i przekop zasypią.

Przekopy
Większość przymorskich jezior ma stałe połączenie z morzem, ale niektóre kanały (Kopań, Bukowo, Jamno) są zasypywane piaskiem niesionym przez sztormowe fale. Latem nikt się tym nie przejmuje, bo wpływające do tych jezior rzeki i tak nie są w stanie uzupełnić ubytków spowodowanych parowaniem. Inaczej po zimie. Wody po topniejących śniegach jest dużo, jej poziom w jeziorze się podnosi, pola podmakają, a nadbrzeżne wsie są zalewane. Wtedy przekopuje się zwały piasku blokujące ujście jeziorowych wód. Tutejsi ludzie tak się nauczyli, że zamiast mówić Jamneński lub Bukowski kanał, mówią: przekopy.

W miejscu, gdzie był kanał, wystarczy przekopać rowek szeroki na sztychówkę, a wkrótce woda tak wydrze piasek, że powstanie rwąca i głęboka rzeka. Białoryb jakby na to czekał. Najpierw pod prąd suną morskie okonie, za nimi leszcze. Spieszą, by w słodkiej wodzie odbyć tarło. W słodkiej i ciepłej rzece, która wlewa się do Bałtyku, kipi podwodne życie. Trocie też mają tam swoją rolę do odegrania.

Kiedy się tylko ludzie dowiedzą, że woda z jeziora zaczyna iść na morze, natychmiast się zjeżdżają na trociowe żniwa.

  • Trafiliście na końcówkę – mówi Krzysztof Ziniewicz ze Słupska. – W zeszłym tygodniu schodziło się z łowiska z dwoma trociami, a byli i tacy, którzy łowili kilka razy tyle.
    Łowimy. Krzysztof wyciąga parokilową troć. Łowi wahadłówką, prowadzi ją szybko pod powierzchnią. Ja mam dwie ryby: okonia, który zszedł mi pod nogami, i jakąś większą rybę, której mocne podwodne pulsowanie wyraźnie czułem na kiju. To nie przypadek, że obie ryby spadły z haka. Łowię pływakiem ze świeczki, za nim jest dżig udekorowany pęczkiem białego marabuta i pasemkami mylaru. Na normalną muszkę ryby zapinają się w tak, że haczyk mocno tkwi w tak zwanych nożyczkach. Widocznie w dżiga uderzają inaczej albo też ciężki ołów sprawia, że mogą przynętę wytrzepać. Na powierzchni lekko sfalowanej wody widać, że jakieś ryby żerują. Niestety, są poza zasięgiem rzutu.

Na brzegu jest zniszczony budynek dawnej strażnicy. Naprzeciw niego pływamy małymi łódkami. Budynek jest dla nas punktem orientacyjnym. Nazywamy go bunkrem, tak zresztą wygląda. Jest szary i kanciasty, wyłupione z ram okna wyglądają jak strzelnice. Naprzeciw bunkra w zasięgu rzutu leży na dnie wrak stalowego jachtu. Kilkadziesiąt metrów z boku jest duża podwodna łąka. Właśnie tam zaciąłem tę większą rybę.

Krzysztof cały czas łowi w wodzie wylewającej się z jeziora. Jest mętna, ale ciepła, więc można w niej długo stać. Z tego ciepłego dobrodziejstwa zapewne korzystają również ryby. Woda z jeziora ma około dziesięciu stopni, a niewiele dalej, za drugim rzędem pali, tylko pięć. Kończymy z zachodem słońca. Lekki wiatr od morza niesie zimno i przenikliwą wilgoć.

Nazajutrz znowu tam przypływamy. Wiatru nie ma, a prąd jest tak słaby, że dno możemy oglądać jak w telewizorze. Wzrokiem szukamy ryb. Nie widać. Wpatrujemy się w stalowe wręgi zatopionego jachtu. Jest obrośnięty glonami, a otacza go wypłukany rów, który prowadzi do rozległej podwodnej łąki. Na niej co krok leży duży wiśniowobrązowy głaz, są też skupiska drobnych kamieni. Idealne warunki dla wszelkich ryb.

Zatopiony jacht leży na głębokości czterech metrów, łąka od trzech do czterech i pół. Do tych miejsc dorzucaliśmy z piaszczystej łachy, na której było pół metra wody. Teraz dryfujemy i łowimy. Rzucamy wahadłówkami i szybko je ściągamy, ale ryb nie ma. Odpływamy na siedem metrów. Woda zmienia kolor, dna już nie widać, ale na całej powierzchni coś się dzieje. Dużo bąbli, oczkowanie, spławy małych rybek…

Echosonda nie rejestruje żadnej ryby, ale ekran miga. To znak, że urządzenie widzi jakieś rybki, są jednak za małe, żeby zostawiać ślad na ekranie. Kiedy po wyłączeniu silnika woda się uspokoiła, słyszymy pluski. Coś chlapie to tu, to tam, coraz więcej tego. Wreszcie zauważamy. To trocie! Nie rzucają się, tylko tuż pod powierzchnią zawijają rogale w ataku na drobnicę. Staramy się jak można i czym tylko można. Bezskutecznie.

Od brzegu jesteśmy około trzystu metrów. Cały czas obserwuję ekran echosondy. Nie ma tutaj płaskiego dna, czego można się było spodziewać patrząc na morze z brzegu. Różnice w głębokości od pół do metra, jak w dobrym zbiorniku zaporowym. Takie jest dno naprzeciwko bunkra.
Znudzeni ciągłym rzucaniem, szybkim ściąganiem i tym, że trocie mają nas gdzieś, kładziemy lekkie wahadłówki na dnie. Trzymamy je tam przez chwilę, potem chcemy poderwać, ale się nie dają. Teraz następuje to, co zwykle pojawia się w wędkarskich opowieściach: zaczep nagle ożywa. Pierwszy dorsz ma trzy kilogramy. Później są piątki, czwórki i szóstki. Trafiliśmy na stado tubisów. Od dołu biły w nie dorsze, przy powierzchni trocie, a my zdobyliśmy nowe doświadczenie.

Wiesław Dębicki

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

- Advertisment -

Most Popular

Recent Comments