Wędkarza z klasą pogna wszędzie. Zatraci się na pstrągach, w długich zasiadkach nie odpuści karpiom, zajadle będzie ścigał okonie, nie wspominając o trociach i łososiach. Taki jest p. Robert Tomczak ze Szczecinka, który na naszą prośbę opowiedział czytelnikom “WP” o swoim wędkowaniu z plaży. Bo i to jest jego pasją.
Od kilkudziesięciu lat łowię niemal wszystkie ryby, przeważnie na spining, ale dopiero pięć lat temu spróbowałem plażówki. Nie sądziłem, że tak mocno mnie do siebie przywiąże. To jest fantastyczne wędkowanie! Wprawdzie zdobyczą są przeważnie leszcze, ale tak naprawdę nigdy nie wiadomo, z jaką rybą trzeba się będzie zmierzyć. Mogą to być wielkie okonie – na śródlądziu rzadko się takie spotyka – lecz także flądry i węgorze. Nie złowiłem jeszcze miętusów, ale widziałem, jak je inni łowili, i jestem zdziwiony, że w ciepłe letnie dni przebywają tak blisko plaży.

Wędkowania plażowego uczę się sam. Nawet gdybym chciał od innych, to nie ma od kogo. Zaglądam czasem tam, gdzie łowi wielu wędkarzy. Oni jednak zjawiają się wówczas, gdy się rozniesie fama, że ryby biorą. Wtedy łowi się je na wszystko i czymkolwiek. Na takie wędkowanie może sobie pozwolić ktoś, kto mieszka kilkanaście kilometrów od morza i reaguje doraźnie. Gdy są ryby, to jest i on. Ja mam do morza ponad sto kilometrów. Nie mogę też liczyć na takie szczęście, że bez liku ryb będę miał pod samymi nogami. Dlatego używam sprzętu, którym mogę rzucić zestaw na ponad sto metrów od brzegu. Bo w normalnych warunkach z plaży łowi się na takich właśnie dystansach.
Są dwa modele wędkarstwa plażowego, stacjonarny i chodzony. Stacjonarnie można łowić z główek falochronów albo przy ujściach kanałów. Na przykład kanał łączący Jamno z morzem od dziesiątków lat gromadzi mnóstwo wędkarzy i ryb starcza tam dla wszystkich. Stacjonarnie można też na gołej plaży. Zarzucić, siąść w foteliku i czekać. Ja uprawiam wędkarstwo aktywne, przynajmniej tak długo, aż trafię na ryby. Zabieram ze sobą dwie wędki, dwie podpórki i torbę na ryby, w której mam przynęty, zestawy, ciężarki i inne drobiazgi. Więcej bagażu nie potrzeba. Zasada “jak najmniej maneli” sprawdza się na plaży, jak nigdzie indziej, bo po piasku trudno się chodzi.

Bardzo ważną rolę odgrywają podpórki. Muszą być wysokie, zwłaszcza kiedy fale duszą żyłkę do dna. Tym mocniej duszą, im więcej żyłki topi się w morzu. Wysoko uniesiony kij daje jeszcze taką korzyść, że na żyłce czepia się mniej trawy morskiej, która mocno utrudnia rozpoznawanie brań. Wreszcie gdy podpórka wysoka, to i kołowrotek wysoko i dzięki temu nie oblepia go piaskowy pył.
Moje podpórki są zrobione z winidurowych rurek kanalizacyjnych. Inne się nie nadają, bo mają zbyt cienkie ścianki. Rurka ma długość 1,2 m, a w niej tkwi druga, o trochę mniejszej średnicy. W pierwszej rurze dół jest ścięty na ostro, a na jednej czwartej od góry znajduje się otwór na zatyczkę. Dodatkowym wyposażeniem jest łopatka. Podpórki bowiem nie można wbić w piasek na tyle głęboko, żeby była stabilna. Trzeba wykopać dołek, wstawić w niego podpórkę, piasek na powrót wsypać i ugnieść. Wkopuję więc podpórkę, zarzucam, wędkę wkładam w rurę, rurę wyciągam razem z wędką, blokuję zatyczką i idę do drugiej wędki.

Po jakimś czasie sprawdzam pierwszą. Jeżeli na haczyku nie ma ryby i robaki też nie zostały objedzone, idę jeszcze kilkanaście metrów dalej i wkopuję podpórkę na nowym stanowisku. Tym sposobem krok po kroku penetruję duże odcinki brzegu. Nie zniechęcam się, jeżeli muszę wracać do punku wyjścia. Już nieraz bowiem w drodze powrotnej trafiałem na ławice ogromnych leszczy. Wtedy druga wędka jest zbyteczna, bo i przy jednej roboty jest nadmiar.
Dobre przynęty to rosówki i dżdżownice. Kiedyś miałem w łowisku niezliczoną ilość leszczy i próbowałem je łowić na białe robaki. Nawet ich nie tknęły, natomiast dały się łowić na małe białe twistery zakładane na haczyk zamiast robaków.
Często się zdarza, że w czasie wyrzucania zestawu robaki spadają. To duży problem, ale i na to wędkarze znaleźli sposób. Biorą kilka robaków i przez parę minut moczą je w słonej wodzie. Robaki wychodzą z tej kąpieli nadal żywe, ale robią się jak guma do żucia. Podczas rzutu już z haczyków nie spadają, a złowione leszcze ich nie niszczą. Mamy więc przynętę wielokrotnego użytku.

Radzę zwracać uwagę na miejscowych. Wielu z nich łowi ryby nie tylko dla przyjemności, ale również dla mięsa. Są więc bardzo skuteczni. Doskonale wiedzą, kiedy ryby dobrze biorą i właśnie wtedy zjawiają się na plaży. Wypada to między godzinami 7 i 14. Ale nie spotyka ich się w nocy i przed świtem, kiedy brania też są dobre, a już na pewno nie podczas sztormowej pogody. Tymczasem moje życiowe leszcze złowiłem wtedy, gdy na morzu było sześć w skali Beauforta i wiatr wiał mi w twarz. To właśnie wtedy zauważyłem, że kiedy tak mocno wieje, leszcze nie biorą w dołach, tylko na szczytach refek. Dziwne, że gdy morze mocno faluje, to niekiedy odsłania się szczyt refki, który podczas ciszy znajduje się nawet dwa metry pod powierzchnią. Podczas sztormu musi tam być kipiel pełna piany i piasku. Mimo to leszcze stamtąd nie uciekają, przeciwnie – nawet żerują!
Jeżeli więc czas mi pozwala, staram się być nad morzem przez całą dobę. Biorę mały namiocik, który chroni tylko przed wiatrem. Wtedy nie wędruję z wędkami, lecz trzymam się miejsca, gdzie miałem ostatnie brania. Kiedyś ryby wrócą, a gdy na plaży jest dużo wędkarzy, będzie to dobrze widać. Najpierw branie ma ten, który stoi na skraju. Później szczytówki drgają na wędkach następnego wędkarza i tak to postępuje dalej, po kolei. W końcu każdy doczeka się swojej zdobyczy, a gdy ktoś jest sprawniejszy od innych, to złowi nawet kilka pięknych ryb w kolorze starego złota.
Notował WD
Zdjęcia Robert Tomczak
Podpis
Są dwie szkoły łowienia plażowego. Jedna stacjonarna. Dochodzi się do łowiska, zarzuca wędki, siada na krzesełku i czeka, jak to mówią, na zmiłowanie boskie, bo wcale nie znaczy, że dzisiaj są ryby w tym miejscu, w którym były wczoraj. Wyjątek stanowią ujścia rzek i kanałów. Druga szkoła to duża aktywność. Zarzuca sie jedną wędkę, zbroi się drugą. Kiedy drugą się zarzuci, wraca się do pierwszej i zarzuca w nowym miejscu, kilkanaście, kilkadziesiąt metrów od pierwszej. I tak się przesuwa po plaży do momentu, w którym się trafi na ryby.