sobota, 20 kwietnia, 2024
Strona głównaHistoriaRANDKA Z LIPIENIAMI

RANDKA Z LIPIENIAMI

Podczas III Memoriału Antoniego Tondery, jaki rozegrano na Rabie tej jesieni, w trakcie tych zawodów towarzyskich, którymi przyjaciele tragicznie zmarłego kolegi, znanego w Polsce i na świecie muszkarza, upamiętniają jego sławę, poprosiłem żonę, panią Marię, o chwilę wspomnień o mężu. Wypowiedzieli się też koledzy.

Nie od razu byliśmy parą, chociaż chodziliśmy do tego samego liceum. Sympatią Antka była moja serdeczna koleżanka, ale jakiś miesiąc przed maturą poszłam z nim na randkę. Namówiła mnie na nią właśnie ta koleżanka: “Ty masz więcej cierpliwości – mówiła. – Mnie Antek zanudza tymi swoimi rybami”. Wtedy mieszkałam w internacie, a wówczas wydostać się stamtąd, zwłaszcza na randkę, nie było łatwo. Z pomocą koleżanek wylazłam przez okno i poszliśmy z Antkiem nad Rabę na przystań “Pod Hołujem”. Miała być randka, ale on wziął ze sobą wędkę. Najpierw było parę miłych słówek, ale już wkrótce ja siedziałam na brzegu wśród krzaków i komarów, a on stał po pas w wodzie i łowił lipienie. Zupełnie mi się to nie podobało. Do internatu wróciłam sama. I tak się to zaczęło.

Zaraz po ślubie zapowiedział, że cokolwiek by się działo, to on nadal będzie chodził na ryby. Oczywiście rozumiałam to i się zgadzałam, ale nie zdawałam sobie sprawy, że to aż tak będzie wyglądać. Dopóki łowił tylko dla czystej przyjemności, to jeszcze miał trochę czasu dla nas obojga. Gorzej, gdy zaczął jeździć na zawody. Niemal wszystkie niedziele spędzałam samotnie, na spotkaniach rodzinnych i towarzyskich też bywałam sama. Z czasem, gdy dzieci trochę podrosły, jakoś się przyzwyczaiłam. Pomogli mi w tym znajomi i rodzina, bo nie dali o Antku złego słowa powiedzieć. “ Nie krzyw się – mówili. – Pewnie znowu wygra, takich jak on jest mało. Ciekawy to człowiek”.

Może się przyzwyczaiłam, może zrozumiałam, bo przecież Antek był naszym szczęściem, autorytetem, szczególnie dla dzieci, dawał radość rodzicom i znajomym. Miłe powitania po każdych zawodach łagodziły godziny i dni rozłąki. Z jego sukcesów cieszyliśmy się równie mocno jak on sam.

Chociaż zleciało już trzydzieści lat, jak dziś pamiętam, kiedy po pierwszych zwycięskich zawodach rozgrywanych właśnie na Rabie, wrócił pełen dumy z dużym pucharem. Wtedy jeszcze nie przypuszczałam, że to się tak rozwinie. Antek nie był zawzięty na wygrywanie, był bardzo koleżeński, przed nikim nie miał tajemnic. Podpowiedział, darował jakieś muszki, wędkę pożyczył, wszyscy go lubili. Startował i wygrywał, bo to go bardzo cieszyło. Był cztery razy mistrzem Polski, mistrzem Europy, wicemistrzem świata. Wtedy tylko tego trochę żałował, że tak niewiele zabrakło mu do tytułu mistrzowskiego.

Antek nie ukończył studiów na Akademii Rolniczej, nie miał do nich zapału. Być rolnikiem dyplomowanym? To go nie interesowało. Wprawdzie pociągała go ichtiologia, ale uznał, że i taki dyplom nie byłby mu do niczego potrzebny. Bez tego kochał przyrodę i bardzo dużo o niej wiedział. Znał się zwłaszcza na rybach i ptakach. Nawet jak wiązał sztuczne muszki, to nie według katalogów lub jakichś książkowych wzorów, ale według tego, co latało nad wodą.

Wtedy gospodarowaliśmy w pobliskich Krzyszkowicach, mieliśmy sad. Antek bardzo dobrze się tam czuł, bo okolica przepiękna, a tuż obok sadu Głogoczówka płynie. Gdy tylko zbliżał się wieczór, Antek znikał i wracał z tak dużymi pstrągami, że mnie dziwiło, jak on je z tej małej rzeczki wyciąga.

Później przez długi czas prowadziliśmy dwa, a w pewnym okresie nawet trzy nieduże sklepy w Myślenicach. Od czasu do czasu trzeba było do nich przywieźć towar z Krakowa. Gdy mąż się z tym uporał, to uważał, że zrobił wszystko, co do niego należy i już może sobie jechać nad Rabę. Gdy się w domu coś zepsuło, gdy był do czegoś potrzebny, to zawsze mówił, że nie jest hydraulikiem, nie jest elektrykiem, nie jest kominiarzem. Więc ze wszystkim w domu musiałam sobie jakoś sama radzić.

Próbowałam go namawiać, by zaczął na rybach zarabiać, żeby o tym książkę napisał lub sztuczne muszki robił. Antek jednak wolał łowić. Przestał robić muszki nawet dla siebie, bo szkoda mu było na to czas marnować. Krótko przed śmiercią nawiązał biznesowe kontakty z pewnym Norwegiem. Projektował dla niego i testował wędki. Miały być jakieś pieniądze, ale ostatecznie nic z tego nie wyszło.

Antoni uwielbiał łowić pod lodem. Mróz 15 – 20 stopni, a on na ryby. Ja w tym czasie umierałam ze strachu, że utonie, że coś mu się tam stanie. Gdy już lody spłynęły, to się zaczynała muszka. Przez cały maj potrafił wstawać o trzeciej rano i lecieć na te swoje pstrągi. Bardzo lubił ryby. I łowić, i jeść. Pod każdą postacią: smażone, wędzone, w occie. W lodówce zawsze były pstrągi lub lipienie. Ja za nimi nie przepadałam i bywało, że już na nie nawet patrzeć nie mogłam. No bo ileż można zjeść lipieni albo pstrągów. A Antek nieraz wracał znad Raby późnym wieczorem, ryby miał już wypatroszone i albo sam je przyrządzał i zjadał, albo się zaraz jacyś koledzy do tej rybki znaleźli.

Na imieniny Antoniego, które przypadały na 13 czerwca, zjeżdżała się cała rodzina i na stole zawsze były ryby, a że ja bardzo lubię sandacze, to na tę uroczystość Antoni zawsze mi je łowił. Wieczorem brał muchówkę, w Rabie łowił uklejki na przynętę i jechał z nimi na nocny połów sandaczy. Łowił też dla mnie okonie, a raz przywieźli z kolegą z Orawy ogromnego karpia, ważył ponad 10 kilogramów. Bo Antoni lubił sobie nieraz połowić na grunt i dosyć często spiningował.

Przy Antka rodzinnym domu był ogród, niemal botaniczny. Pierwszy taki ogród w Myślenicach z sadzawką, w której trzymał traszki, żaby, ropuchy. Rosło tam mnóstwo drzew i krzewów, także egzotycznych. Ja miałam trochę inną wizję ogrodu. Wolałabym, żeby był bardziej uporządkowany, ale Antek nie pozwolił niczego przycinać. Cały czas trwała walka o to, żeby w domu też było odrobinę słońca. Ale nie, wszystko musiało być bardzo naturalne. Taki tajemniczy ogród. Antek nie komponował go tak, żeby nam się podobało. Ogród miał być dobry dla ptaków, co one doceniły. Było ich dużo i znał je wszystkie. Rozpoznawał po śpiewie, po locie, po wyglądzie.

Wszędzie, dosłownie na każdym drzewie, wisiały budki, każda zrobiona z myślą o jakimś konkretnym gatunku. Do najcudowniejszych śpiewaków, jakie zagnieździły się w naszym ogrodzie, należały piegża i pokrzewka czarnołbista. Zrobił dla nich specjalne karmniki i czekał na nie dziesięć lat. Przyleciały z Afryki. Co to była za radość! Akurat wtedy wypadło mu jechać na mistrzostwa świata do Australii. Pojechał, a myśmy musieli pilnować budek i nadzorować, żeby ptaki miały spokojny wylęg.

Kiedy chciałam, żebyśmy gdzieś pojechali, to zawsze się obruszał: “A po co mamy gdzieś jechać, czego mamy szukać? Bez sensu! Zobaczcie, jak tu koło domu jest pięknie”. Co niedziela potrafił tak powiedzieć, ale w końcu dawał się przekonać i nieraz jeździliśmy się kąpać z dziećmi nad Rabę. Mieliśmy takie ulubione miejsce, nazywaliśmy je “Pod Grucokami”. Antek oczywiście zawsze miał ze sobą wędkę i przed powrotem do domu szedł na ryby.

Zresztą na każdym wyjeździe wiadomo było, że co najmniej połowę czasu spędzi z wędką. Gdy na wakacje jeździliśmy w okolice Sopotu, to nad morzem mogliśmy być tylko do południa, bo potem jechaliśmy nad Radunię i nad inne kaszubskie rzeczki. Któregoś razu powiedział, że jest cudownie, i poszedł na ryby, a ja z trójką małych dzieci zostałam w dwumetrowych pokrzywach. Picie nam się skończyło, zaczęły się komary, bałam się stamtąd ruszyć, bo nie wiedziałam, gdzie jestem. Antek wrócił w nocy i oznajmił, że piękniejszych zachodów słońca to chyba nigdzie nie widział. I tak codziennie.

Wtedy była złość i troska, ale teraz dorosłe już dzieci inaczej na to patrzą, mają piękne wspomnienia. Pamiętam, zabrał nas kiedyś na mistrzostwa Polski do Jastrowia. Jezioro, okolica piękna, ale pogoda była paskudna. Zimno, lał deszcz. Antek się zabierał, nie było go całe dnie, a ja sama z dziećmi. Dwie dorastające dziewczynki płaczą, że nie mają co robić. Wreszcie tato wrócił bardzo zadowolony, bo wygrał mistrzostwa. Nie wiem, czy w ogóle zauważył, co tam się z nami wyrabiało, ale wszystko poszło szybko w niepamięć, bo było się z czego cieszyć.

Jeżeli siedział w domu, a nie zajmował się ogrodem, to cały czas spędzał przed akwariami. Miał ich kilka. Największe, półtorametrowe, stało w sypialni. Ryby w nim były jakieś takie szare i bure, nie na pokaz. Nieraz marudziłam, żeby wpuścił jakieś kolorowe, choćby gupiki, żeby było na co popatrzeć. “Po co mi takie zwyczajne ryby?” – dziwił się. Kiedyś trzymał jedno akwarium w ciemnicy, z jakimś torfem. Paskudnie to wyglądało. Żadnych ryb nie było widać. Ale on tam chciał stworzyć warunki, żeby mu się jakieś rzadkie pielęgnice rozmnożyły. To go fascynowało: udowodnić, że coś się da zrobić. Tygodniami mi opowiadał, jakie to będą piękne te rybki, kiedy się rozmnożą. I faktycznie, w końcu się udało, wylęgła się cała ławica prześlicznych rybek. Jak on się tym cieszył! Ja również, bo nieczęsto się widzi pasję popartą tak ogromną wiedzą i pracą.

Wiedzę o przyrodzie miał ogromną. Od dziecka zamiast ganiać za piłką, ciągle obserwował, czytał, robił jakieś eksperymenty. A to ważki hodował, a to świerszcze, nawet mrówki. Kończył się rok szkolny, przyjeżdżali kuzyni i bite dwa miesiące spędzał z nimi nad Rabą (płynęła o sto metrów od domu). Wtedy to zainteresowanie przyrodą przeniosło się na ryby i ptaki. Bardzo często jeździliśmy też do krakowskiego Ogrodu Botanicznego. Zwłaszcza w maju, kiedy kwitły rododendrony i azalie.

Tak na co dzień to on nie przepadał za miastem. Źle się tam czuł. Mam siostrę na Śląsku, ale odwiedzaliśmy ją bardzo rzadko, bo Antek nie mógł tam wytrzymać. Był zakochany w przyrodzie, zwłaszcza w tej okolicy, gdzie się urodził. Miał to chyba po ojcu, który też uwielbiał przyrodę.

Znał dobrze Dunajec, nieraz jeździliśmy nad San, lubił łowić w Nidzie, ale Rabę kochał. Znał tu każde zakole, każdy kamień, każdy krzak. Nieraz wspominał Rabę sprzed lat. Te zakola, stare rabiska (starorzecza Raby – przyp. red.) i łososie, które tutaj dopływały z Bałtyku. Na wyjazdach po całym świecie podziwiali z kolegami piękne widoki, rzeki i okolice. Przywozili zdjęcia. Antek nieodmiennie komentował, że owszem, że ładnie, ale w Myślenicach na Zarabiu jest sto razy piękniej. Tylko w Kanadzie koło Vancouver na tyle mu się spodobało, że zgodziłby się tam zamieszkać. Kiedy potem w Kanadzie osiedliła się córka z mężem, to bardzo się cieszył, że akurat te strony wybrali.

Mówił, że jest już zmęczony. Planował, że jeżeli interesy z Norwegiem wypalą, to zmieni zdezelowany samochód. Marzyliśmy o jakimś małym domku nad jeziorem. Ja bym miała książki, on ryby pod bokiem. Takie sobie cichutkie marzenia. Mówił mi, że teraz wszystko się zmieni. Powiedział to w poniedziałek, a wypadek zdarzył się we wtorek, dokładnie w trzydziestą rocznicę naszego ślubu. Mieliśmy pójść gdzieś na uroczystą kolację, a on do domu nie wrócił.

Tyle rzeczy, pamiątek, pucharów zostało, wypadało to w końcu uporządkować. Antek miał swoje pomieszczenie ze sprzętem wędkarskim, z książkami, dyplomami. Zgromadziłam tam wszystkie rzeczy, które po sobie zostawił. Jego nie ma, ale ja ciągle myślę. Śni mi się, że wszystko, co robię, wymaga jego akceptacji. Córka kiedyś powiedziała, że w ogóle sobie nie wyobraża, że taty nie ma. Po prostu jest w tej chwili na rybach, tyle że trochę dalej pojechał.

Łukasz Ostafin
Antek Tondera był dla nas, młodych, ikoną wędkarstwa. Mistrz Polski, wicemistrz świata, ciągle w gazetach. Miałem tę przyjemność, że należeliśmy do tego samego koła. Podczas wspólnych startów w zawodach był bardzo otwarty. O wszystko można go było spytać i zawsze dostawało się odpowiedź. Jeżeli czegoś nie mógł wyjaśnić słowami, to brał nad wodę i pokazywał. A wiedzę miał ogromną. Młodych wędkarzy, którzy wiele się od niego nauczyli, było sporo, ale między nami nawiązała się wyjątkowo bliska współpraca. Robiłem dla niego muchy, ale korzystałem przy tym z jego wiedzy. Kolory, kształty, podobieństwa do naturalnych owadów – miał w tym znakomite rozeznanie. Na moje muchy dobrze mu się łowiło. Wraz ze Staszkiem Guzdkiem rozpropagowali je wśród kadrowiczów. Sam też potrafił wiązać muchy, miał więc pojęcie, jak taką wiedzę wykorzystać w praktyce przy imadełku.

Dużo pomagał mi też na różnych zawodach muchowych. Radził, gdzie się ustawić, jaką metodę zastosować. Lata praktyki dały mu fenomenalną znajomość rzek. Potrafił wskazać, że na moim stanowisku za tym kamieniem ryb nie ma w ogóle, a za tym drugim stoją pstrągi. I stały. Spędzaliśmy razem bardzo dużo czasu na treningach i podczas wyjazdów na różne mistrzostwa. Myślę, że cieszyły go także moje sukcesy.

W końcu udało mi się też Antkowi zrewanżować. Trochę pomogłem mu zostać mistrzem Europy. Nad jeziorem, w którym zawodnicy łowili brodząc, siedziałem za sędzią na wysokim wale. W polaroidach znakomicie widziałem ryby. Gdy tylko Antek się do mnie odwracał, zaraz pokazywałem mu kierunek. Rzut, dwa pociągnięcia linki i pstrąg lądował w podbieraku. Tylko w ostatniej turze nie mogłem mu pomóc, bo się zachmurzyło i ryb nie było widać. Ale bez mojej pomocy też dał sobie znakomicie radę. Naprawdę był mistrzem.

Ryby to było jego życie. Antek prawie bez przerwy siedział nad wodą. Rano jechał na pstrągi, w południe łowił karpie w stawach, a na nockę jechał na sandacze. Przedtem jeszcze wpadał nad Rabę, żeby na te sandacze nałowić na muchę uklejek. Cieszyły go wszystkie ryby i wszystkie metody. To, że w kole zwyciężał w zawodach muchowych, było oczywiste, lecz wiele razy wygrywał też na zawodach spławikowych i podlodowych! Uwielbiał zwłaszcza łowić okonie na mormyszkę.

Był bardzo otwarty i skromny. Nigdy nie ustawiał się na jakimś piedestale. Chętnie wspominał swoje liczne przygody nad wodą. Z upodobaniem opowiadał zwłaszcza o tym, jak to nad Sanem spotkał nieznajomego wędkarza. Był już wtedy mistrzem Polski i wicemistrzem świata. Stał na płani wśród stada żerujących z wierzchu lipieni i… nic. Przez długi czas nie był w stanie dobrać muchy. W końcu po przeciwnej stronie rzeki pojawił się jakiś miejscowy muszkarz i zaczął raz za razem wyciągać z wody dorodne lipienie. Na suchą muchę! Kiedy złowił już komplet, Antek nie wytrzymał i zapytał, na jaką muchę tamten łowił. Wędkarz uśmiechnął się z wyższością i protekcjonalnym tonem powiedział: “Mucha to jeszcze nie wszystko, trzeba umieć łowić!”.

Zbigniew Zasadzki
Antka poznałem na początku lat osiemdziesiątych, kiedy do kadry dopiero się dobijał. Ale jak tam już trafił, to utrzymał się do samego końca. Łowił doskonale każdą metodą muchową. Nad wodą był codziennie i to owocowało. Gdy szykowały się zawody na Rabie, to on codziennie po południu tam właśnie trenował, ale do południa był nad Dunajcem! Przed mistrzostwami na Sanie Antek przez tydzień z tej rzeki nie wychodził.
Szkoda, że tacy ludzie tak wcześnie odchodzą.

Józef Lach
Obaj urodziliśmy się 4 maja 1953 r. Wiele czasu spędziliśmy też razem nad wodą. Antek oprócz obłowienia, oprócz dopracowanej techniki, oprócz sprzętu, miał jeszcze swoisty dodatkowy zmysł: świetne wyczucie wody. Poza tym był bardzo koleżeński, otwarty, szczery i nieprzeciętnie lubiany. Był świetnym wędkarzem. Wzorem dla innych.

Stanisław Kudas
Był pasjonatem wędkarstwa muchowego wręcz urodzonym muszkarzem. Wychował się nad wodą i do ostatnich dni łowienie ryb traktował jako coś najlepszego w swoim życiu. Chętnie dzielił się swoją wiedzą, nie tylko muchową. Pamiętam, jak kolegów z koła uczył wędkowania na drgającą szczytówkę. Był przy tym bardzo skromny i zawsze uśmiechnięty. Wszystkich uszanował. To była taka dobra dusza towarzystwa. Nie tylko na rybach. Drugiego takiego mistrza w Myślenicach nie będzie.

Wspomnienia o Antonim Tonderze
spisał Jarosław Kurek

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

- Advertisment -

Most Popular

Recent Comments