Mam prawo powiedzieć, że moje dotychczasowe wędkarskie życie spędziłem na nogach. Chodzę po wszystkich rzeczkach, które płyną w Borach Tucholskich, za pstrągami. Wydeptuję brzegi Wisły tropiąc szczupaki i sandacze, polując na sumy i bolenie. Kilka lat temu kupiłem łódkę, żeby mi się wygodniej wędkowało. Długo płaciłem frycowe, bo przedtem o wiele więcej ryb łowiłem z brzegu.
Kiedy pierwszy raz obławiałem Wisłę z łódki, czułem się tak, jakby mój świat obrócił się do góry nogami. Wydawało mi się, że podczas łowienia z brzegu dość dobrze poznałem ukształtowanie wiślanego dna i umiem rozpoznać miejsca szczupakowe, kleniowe i przypisane wszelkim innym gatunkom ryb. Pod ciężkimi przynętami czułem przybrzeżne rynny i piaszczyste górki pomiędzy główkami.
Kiedy zacząłem łowić z łódki, okazało się, że wszystko to wygląda zupełnie inaczej i wcale nie dlatego, że od brzegu w kierunku środka rzeki dno coraz bardziej opada, bo to nieprawda. Często przy brzegu jest o wiele głębiej niż na środku. Właściwie powinienem powiedzieć nie “na środku”, tylko kilkadziesiąt, czasami nawet sto – sto pięćdziesiąt metrów od brzegu, bo dalej to już osobna historia.
Przy brzegu, nawet gdy go obmywa słaby prąd, jest rynna, później dno się podnosi i znowu zapada w kolejną rynnę. Pomiędzy nimi jest stromy piaszczysty grzbiet i myślę, że to właśnie z jego powodu powstaje fałszywy obraz dna. Kiedy stojąc na brzegu zarzucam ciężką przynętę, musi ona w pewnym momencie dotknąć podłoża, a wtedy linka opiera się na tym piaszczystym grzbiecie. Przywykłem wówczas sądzić, że przynęta szoruje po dnie, albo że w nie puka. W rzeczywistości nie wiem, co się tam naprawdę dzieje. Tak mnie jednak nauczono łowić, oswoiłem się z tym i jakoś szło. Kiedy zacząłem spiningować z łódki, nie poznawałem miejsc, które obławiałem z brzegu. W moich brzegowych bankówkach nie mogłem złowić ryby, nie miałem nawet brania, choć właśnie tam łódkę cumowałem. Co ważniejsze, nie rozpoznawałem dna. Odnosiłem wrażenie, że jest ukształtowane całkiem inaczej niż dotychczas sądziłem.
Dosyć szybko się zorientowałem, że gdy napływam blisko miejsca, gdzie spodziewam się ryb, to linka pomiędzy kijem i przynętą nie ociera się o żadną przeszkodę, co najwyżej wybrzusza ją prąd wody. Zacząłem więc tak ustawiać łódkę, żebym mógł w wybrane miejsce podawać jak najlżejsze przynęty. To poskutkowało, ale takie ustawienie łodzi jest bardzo trudne. Cały czas bowiem prąd na nią napiera, znosi ją i kręci. Kotwicę trzeba puszczać z pewnym wyprzedzeniem, ale nie można tego robić raptownie, bo huknie w dno i wypłoszy ryby.
Zdecydowałem się łowić z łodzi z kilku powodów. Pierwszy z nich to trudny dojazd do Wisły. Z tym jest zresztą coraz gorzej, bo w rejonie Bydgoszczy szybko przybywa tablic z napisem “teren prywatny”. W wielu przypadkach to nieprawda. Dużo dróg gruntowych, prowadzących do Wisły, to drogi gminne, ale co, mam się za każdym razem, jak na takiej drodze zobaczę tablicę, wykłócać o przejazd. Drugi powód jest taki, że stałem się niezależny od wędkarzy zajmujących brzegi. Łodzią docieram też do takich miejsc na brzegu, gdzie żaden wędkarz nie jest w stanie urządzić sobie stanowiska, bo albo brzeg jest zbyt stromy, albo leżą na nim powalone drzewa.
Łódka ma zresztą wiele innych zalet. Jedną z nich poznałem, kiedy przypiąłem do niej echosondę. Tam, gdzie rzutem z brzegu już się nie sięgnie, są w Wiśle głębiny ciągnące się po kilkaset metrów. Przy średnim stanie wody mają po siedem – osiem metrów, a za główkami pod warkoczem są doły po dwanaście metrów. Łodzią znalazłem je za główkami, które są poprzerywane i od strony lądu nie ma na nie dostępu. Jeżeli na takich główkach widziałem jakieś żywe stworzenie, to tylko kormorana, mewę lub czaplę.
Dzięki łódce stał mi się dostępny środek Wisły ze swoimi przykosami. Główny nurt rzeki zmienia dno. Najpierw wypłukuje piasek, później iły, na końcu twardą glinę i opływa odsłonięte ogromne kamienie. Powiedział mi o tym wiślany rybak Józef Błaszkiewicz. Na echosondzie tego nie widziałem. Może za szybko płynąłem, może moja echosonda ma za małą rozdzielczość, w każdym razie w tym miejscu widziałem tylko małe garby. Kiedy jednak Józef wkładał tam wiosło, to najpierw pukał nim w jakiś kamień, ale tuż obok całe wiosło chowało się pod wodą. Od niego się też dowiedziałem, że w takich miejscach zawsze są ryby, tyle że dla niego nie do złowienia, bo sieć się tam haczy i niszczy.
Ciągle jeszcze się uczę, ale już jestem pewien, że z łódki nie zrezygnuję. Kolejnym argumentem, który za tym przemawia, są duże i liczne wygody i udogodnienia podczas połowów nocnych. Drapieżniki mają swoje specjalne nocne żerowiska. Łatwo je wytropić nawet wtedy, kiedy żerowania nie widać. Najważniejszym wskaźnikiem jest w miarę rozległa płycizna i pływająca w niej lub tuż obok drobnica. Nie ważne, jak daleko jest głębina, drapieżniki i tak przypłyną na nocny popas. W nocy można złowić każdego drapieżnika, nawet szczupaka, o którym panuje opinia, że żeruje tylko za dnia.
Tylko ciągle jeszcze nie mogę pojąć, dlaczego jest tak, że gdy się nastawiam na sandacze, to łowię bolenia za boleniem.
Grzegorz Zieliński
Bydgoszcz