sobota, 27 kwietnia, 2024
Strona głównaSpinningI TAK MI NIE UWIERZĄ...

I TAK MI NIE UWIERZĄ…

Na Niesulice (inna nazwa tego jeziora: Niesłysz) poszliśmy dwoma łódkami. W jednej Maria Purczyńska i Grzegorz Osocki, w drugiej Jarosław Bryndzej i ja. To była specjalna wyprawa. Poprosiłem, by właśnie taki był jej skład osobowy. Wszyscy oni mają bowiem duże umiejętności i bogate doświadczenie, ale każdy z nich łowi inaczej. To była gwarancja, że pozyskam sporo ciekawego materiału.

Spośród tej trójki Jarek pierwszy zaczął łowić okonie z powierzchni. Niemal w każdej wyprawie, nie tylko na okonie, towarzyszy mu Maria. Spininguje dopiero od czterech lat, ale ma już sukcesy. Z przerwanej główki na Odrze złowiła prawie 7-kilowego sandacza (na zdjęciu). W Niesłyszu okonie łowi, jak mówi Jarek, po swojemu: – Jakoś tam kręci i czasami złowi nawet więcej ode mnie. Ma swoje upodobania. Lubi łowić zawsze tym samym kijem i broń Boże, żeby na wędce była plecionka. Marysia uważa, że na plecionce wobler nie ma płynnych ruchów i że okonie tego nie lubią. I jeszcze mówi, że jak już jakiegoś zahaczy, to on po chwili ucieka, bo się tak mocno szarpie.

Podejście Marysi do sprzętu jest o tyle ciekawe, że syn Jarka, Szymon, często łowi tym samym kijem co Marysia, ale na kołowrotku ma właśnie plecionkę. I jemu podczas holu ryby nie spadają. Zapewne dlatego, że holuje po męsku, szybciej i bardziej zdecydowanie. To pierwszy wniosek z tej wyprawy. Przyjęło się uważać, że okonie mają kruche wargi. Może to i prawda, ale chyba nie aż tak bardzo, żeby z dwudziestu, nawet trzydziestu metrów nie dało się dynamicznie podciągnąć okonia do łódki.

Moi przyjaciele, uczestnicy tej wyprawy, złożyli mi obietnicę, że opiszą zwyczaje tutejszych okoni i sposoby ich podchodzenia. Po dwóch bowiem sezonach układania przez nich okoniowych puzzli powstał całkiem ładny obrazek.

Z całej trójki Grzegorz najlepiej zna to jezioro. W Niesulicach, wsi nad brzegiem Niesłysza, ma działkę. Spędza na niej całe lato, aż do późnej jesieni. Dla niego szczupaki są tylko przyłowem, nade wszystko liczą się okonie. Pływa za nimi, śledzi, poznaje trasy ich wędrówek. Wie, które blisko trzcin pasą się rakami i krasnopiórkami, a które polują tylko na sielawy. Zna pory ich żerowania, wie również, w których rewirach jeziora można je spotkać o dowolnej porze dnia i roku.

Jarka i Grzegorza różnią jedynie przynęty. Dla Jarka liczą się przede wszystkim woblery, które mają w dziobie kielichowy ster z pleksi albo podobne wycięcie w korpusie (amerykańskie woblery dźwiękowe chugger). Grzegorz łowi wyłącznie woblerami, które nie mają steru (amerykańskie woblery pałeczkowe stickbait). Podczas podciągania woblery te za każdym szarpnięciem uciekają raz w lewo, raz w prawo. Na przemian. Woblery Jarka też odskakują od swojego toru, ale główna ich cecha polega na tym, że zagarniają do kielicha wodę, przez co w chwili szarpnięcia tworzą dosyć wysoką falę. Do powierzchniowego łowienia obaj używają plecionek i sztywnych kijów. Uważają bowiem, że tylko takim zestawem można dokładnie kontrolować pracę przynęty, a ważne jest to o tyle, że okonie biorą na dość dalekich dystansach.

Wypływamy z przystani w upatrzone miejsce. Świt. Nad wodą unosi się mgła. Mamy początek jesieni, więc poranek jest chłodny. Zimne powietrze mocno kontrastuje z ciepłą jeszcze wodą. Zrywa się wiaterek, który na wodzie tworzy fale. To dobrze, przy łowieniu powierzchniowym fale wręcz pomagają, bo okonie są wtedy mniej ostrożne. Widzimy kilka szybujących mew. Co chwilę któraś z nich pikuje do wody. – Są jeszcze tam, gdzie były przez ostatnie dni – mówi Jarek.

Płyniemy prosto na mewy. Z daleka widzimy, jak grzbietowe płetwy okoni przecinają powierzchnię wody. To są duże okonie. Nie widać, żeby rybi drobiazg przed nimi uciekał. Okonie pływają powoli, ale kiedy robią skręt, wykonują go tak błyskawicznie, że aż się woda bieli. To zapewne w tym właśnie momencie połykają małe sielawy.

Zaczynamy łowić. Sporo czasu spędzamy przy tej ławicy. Jarek ma siedem okoni, ja jednego. Łowię woblerem podobnym do tego, jakim on rzuca. Podpatruję go i staram się wykonywać takie same ruchy. Ale okonie jego bardziej lubią.

Opowiada mi, jak zachęcał do tej metody swoich klubowych kolegów. W tym klubie, o nazwie Perfekt, jest wielu znanych w Polsce spiningistów. Przez ich ręce przechodzi dużo doskonałego sprzętu, który dopiero po jakimś czasie ukazuje się w sprzedaży. Jako pierwsi mają również do dyspozycji wiele ciekawych przynęt. Stosują nieszablonowe techniki połowu, ale największą ich zaletą jest szczerość. Nie ukrywają, ale też nie wyolbrzymiają swoich osiągnięć, choć idą do przodu szybciej od innych.

Z początku koledzy Jarka nie za bardzo wierzyli, że łowi okonie właśnie w taki sposób i takimi przynętami. Kiedy jednak wypłynęli z nim na Niesłysz, zobaczyli, uwierzyli i zaczęli próbować. Jedni od razu łowili, drudzy wbijali się w tę nowość jak kilofem w beton.

  • Miałem szczęście – mówi Jarek – bo w pierwszym rzucie złowiłem okonia. Kiedy wobler upadł na wodę, wykonałem nim kilka prostych ruchów. Były to krótkie szarpnięcia szczytówką i zaraz okoń wisiał na haczyku. Kolejne okonie łowiłem automatycznie, powtarzając ciągle te same ruchy. Moi koledzy, z którymi pływałem po Niesłyszu, reagowali różnie. Jedni od razu łapali o co chodzi, inni przez kilka dni łowili pusto, ale później szło im już gładko. Cały sekret polega na tym magicznym ruchu, który ma wykonać wobler, a tak naprawdę nie wobler, tylko wędkarz. Trzeba się po prostu nauczyć tego poszarpywania szczytówką i potem powtarzać tę czynność przez cały sezon. Wobler ma być prowadzony tak samo w maju i pod koniec września. Prowadzenia nie trzeba zmieniać. Zmiany, owszem, zachodzą, ale w zachowaniu okoni. W środku lata atakują najbardziej żywiołowo. Jeżeli nie trafią w woblera, to go gonią. Powtarzają ataki nawet po kilka razy, aż do skutku. Bliżej jesieni atakują tylko raz. Jeżeli chybią, zostawiają przynętę w spokoju, goni ją inny okoń, jeżeli jest w pobliżu.
  • Okoń to stadne zwierzę – ciągnie Jarek swą opowieść. – Nawet jeżeli mają po dwa kilogramy, to zawsze jest ich kilkanaście. Kiedy są tuż pod powierzchnią i zachowują się tak, jakby nie chciały żerować, wtedy prowadzę woblera trochę inaczej. W zasadzie szarpię kijem, utrzymując go na tej samej wysokości co zawsze, ale szarpnięcia są bardziej dynamiczne. To powoduje, że kielich, który jest na dziobie woblera, wyrzuca przed siebie więcej wody, po prostu bardziej chlapie. Inaczej nie da się takich okoni przyciągnąć i sprowokować do ataku.

Jarek zna kilka jezior, w których jest dużo ryb i okonie często żerują jak wilki. Otaczają ławicę rybek, zganiają je na mały obszar i atakują od dołu. Na powierzchni robi się kipiel. Przyjemnie patrzeć, a ręce drżą, kiedy się tam rzuca przynętę. Wszystko wskazuje na to, że powinny brać na te chlapiące po powierzchni cudeńka, tymczasem nie chcą. Biorą na gumy prowadzone w pół wody, na boczny trok przeciągany pod kipielą, a na pluskające woblery nie chcą. Dlaczego? To jeszcze zagadka.

W Niesłyszu najwięcej okoni na chlapiące woblery sulechowianie łowią w kilkunastometrowych głębinach. Tam okonie wszystko, co się rusza, uznają za pokarm, dlatego nie ma w nich nieufności. Kiedy przestają żerować, znikają. Nie idą do dna, tylko gdzieś odpływają. O tym dobrze wie Grzegorz. Kiedy okonie przestaną żerować na powierzchni, płynie na znane sobie stoki, kotwiczy łódkę i zaczyna łowić bocznym trokiem.

Nigdy się nie zdarzyło – mówi Grzegorz – żebym brania miał zaraz, gdy tylko przypłynę. Zawsze to chwilę trwa, jak gdybym te okonie wyprzedził. Nie wiem, czy tam, gdzie zakotwiczyłem, przypływa właśnie to stado, które polowało na powierzchni, ale jest to bardzo prawdopodobne. Po skończonych łowach okonie schodzą na głębokie spady i tu odpoczywają, zapewne też żerują, bo w ich żołądkach poza rybkami spotykam także raki.

Ławica okoni, którą obławialiśmy, gdzieś znikła. Rozglądamy się w poszukiwaniu mew. Są bardzo daleko, na pewno nad jakąś inną ławicą. Nasza musi być bliżej. Szukamy jej trolingiem. I tu moje kolejne zdziwienie: Jarek trolinguje powierzchniową rapalą! Widzę pośród fal, jak trzydzieści metrów za łódką wobler pryska wodą.

Płyniemy szybko. Jarek zacina ładnego okonia. Zatrzymuje silnik, ściąga garbusa do łódki. Zaczynamy spiningować. Teraz jest pięć do kółka. Okonie znowu gdzieś giną. Szukamy ich ponownie tą samą metodą. Kiedy ponownie trafiliśmy na ławicę, mam swoje pięć minut. Wcześniej założyłem innego woblera. Łowię na niego dwa ładne okonie, Jarek jednego.

Mgła nadal unosi się nad falującą wodą, ale słońce idzie już coraz wyżej. Jest ciepły poranek. Brań nie mamy, ale widzimy, że łódka, na której są Marysia i Grzegorz, uparcie się kręci. Może to oni namierzyli naszą ławicę? Płyniemy do nich. Okazało się, że ławicy nie znaleźli, a kręcą się dlatego, że Marysia w czasie wyrzutu zgubiła woblera. Odpiął się z agrafki.

  • Akurat trafiłem na okonie – mówi Grzegorz.
    Ale ten wobler był taki ładny – na to Marysia.
    Dawałem ci ładniejszego. Szkoda było puścić ławicę, były w niej bardzo dorodne sztuki.
    Nieprawda, ten mój był ładniejszy. Jareczku – Marysia zwraca się do Jarka – daj mi inny kij, bo ten mi się nie podoba.

Teraz można trochę pogrymasić. W łódkach mamy po kilka ładnych okoni, starczyłoby na dobry posiłek dla dziesięciu osób. Jest ósma rano, a tu już koniec wędkowania. Marysia i Grzegorz mają kotwicę, więc idą łowić na spadach. My płyniemy pod trzciny. Jarek wyłącza silnik. Pozwala wiatrowi nieść nas w kierunku brzegu. Cały czas łowimy. Przy trzcinach są okonie. Kilkanaście kilogramowych sztuk bije w malutkie płotki i krasnopiórki. Zwijają się jakby nerwowo, ale zwinnie. Pod nami dwa metry wody, a na dnie też widać cienie okoni. Zanim okonie się rozpłynęły, zdążyliśmy rzucić kilkanaście razy, ale tylko jeden podpłynął na chwilę do woblera. Jarek wspomina, że łowił już okonie w podobnych sytuacjach, ale tylko wtedy, kiedy powierzchnia wody była mocno sfalowana.

Na koniec kilka usłyszanych od Jarka rad i opinii.

o Kiedyś też wędkowałem od świtu, tyle że zaczynałem od bocznego troka. Dopiero później, gdy wyniki słabły, przechodziłem na łowienie powierzchniowe. Teraz robię odwrotnie. Zaczynam od powierzchni, kończę bocznym trokiem. Wpasowałem się w zachowanie ryb. Udało mi się bowiem dokonać pewnego odkrycia.

o Wyobraźmy sobie, że ja wyciągam okonie z powierzchni, a kolega gdzieś daleko ode mnie jest nad podwodnym spadem i próbuje łowić okonie na boczny trok. Te próby są z góry skazane na niepowodzenie. On zacznie łowić dopiero wtedy, gdy u mnie, na powierzchni, brania zanikną, a i tak będzie musiał na to trochę poczekać. Krótko mówiąc, gdy okonie biorą przy powierzchni, to nie można ich w tym samym czasie złowić przy dnie.

o Niewiele jeszcze wiem o przynętach powierzchniowych, na ich poznawaniu zejdzie mi chyba jeszcze kilka lat. Niemal cały ubiegły sezon łowiłem srebrnym woblerem. Nie wiem, z jakiej firmy wyszedł, bo żadnego oznaczenia na nim nie ma. W tym roku nie dał mi ani jednego brania. Teraz łowię rapalą i przy okazji zauważyłem, że okonie są wrażliwe na kolory. Dlatego jedna rapala nie wystarczy. Mam więc te same modele w kilku wariantach kolorystycznych, ale nigdy z góry nie wiem, który tego dnia będzie najskuteczniejszy.

o Zauważyłem również, że metalowy przypon okoniom nie przeszkadza, dlatego mam go cały czas w zestawie, bo przyłowem są szczupaki. Wiem też, że cienkie żyłki nie zdają egzaminu. Albo plecionka, albo żyłka przynajmniej 0,22, inaczej wyników nie będzie.
o Najlepiej i najwięcej łowi się wtedy, gdy wobler jest prowadzony pod fale, trochę mniej, kiedy równolegle do fal. Najmniej brań jest wówczas, gdy się woblera ściąga z falami. Zapewne dlatego, że wtedy najmniej chlapie.

o Doświadczyłem jeszcze jednego. Im późniejsza jesień, tym mniej brań z powierzchni. Prawie całkiem zanikają w październiku, nawet gdy jest bardzo ciepły.

Wiesław Dębicki

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

- Advertisment -

Most Popular

Recent Comments