Z okoniami jest tak, że sprawdzone przynęty i sposoby ich prowadzenia nagle potrafią się okazać zupełnie nieprzydatne. Wpływają na to co najmniej dwa czynniki: ukształtowanie dna, a więc miejsc, w których okonie najchętniej przebywają, oraz to, co jedzą. Przynęta musi przynajmniej pod jakimś względem przypominać naturalny pokarm. Nie chcę przesądzać, co tu jest ważniejsze: jej wygląd, ruch czy wibracje. Jest jednak pewne, że można z okoniowego łowiska zejść o kiju, jeżeli będzie się używać przynęty, która nie jest do niego dostosowana.

Uczestnicy wędkarskich zawodów bardzo sobie okonie cenią. Z innymi rybami zwykle jest u nas krucho, a gdy w dodatku one słabo żerują, to okoniem najłatwiej zdobyć choćby jeden honorowy punkt. Żeby jednak je znaleźć, trzeba wiedzieć, gdzie szukać. Niejeden mógłby powiedzieć: “Przecież wędkarze dobrze wiedzą, w jakich miejscach okonie najchętniej przebywają”. To prawda, ale właśnie dlatego, że wszyscy potrafią takie miejsca rozpoznać, są one tam najczęściej niepokojone.
Przygody, które chcę tu jako przykłady opisać, przeżyłem podczas zawodów rozgrywanych na Odrze. Pewnego razu pobiegłem na stanowisko, na którym dzień wcześniej mój kolega, już pod koniec tury, złowił kilka ładnych okoni. Wcześniej żadnego innego zawodnika tam nie widział. Miejsce było charakterystyczne i chyba przed zawodami niejeden spiningista próbował tam złowić jakiegoś drapieżnika. Pewnie jednak nic z tego nie wyszło, bo podczas zawodów było pusto. Jest to podwodne przedłużenie cypla rozdzielającego odnogi rzeki prowadzące do śluzy i do jazu. Taki podwodny garb. Kolega, który mi to stanowisko polecił, powiedział dokładnie, gdzie rzucał, jak rzucał i jak prowadził.

Łowiłem tam przez kilka godzin. Wypróbowałem wiele przynęt i sposobów. Okonie mają to do siebie, że jak są, to zawsze jakiś do przynęty podpłynie. Przez trzy godziny nie miałem żadnego kontaktu. Chociaż wydawało się, że ten garb, ciągnący się środkiem rzeki, jest dla nich idealny, to jednak tym razem ich nie było. Nasuwa mi się tylko taki wniosek, że okonie przypływają tu wyłącznie na żer, a widocznie wtedy, gdy je chciałem złowić, akurat nie były głodne.

Postanowiłem poszukać innego stanowiska, ale wszystkie były albo zajęte, albo zdeptane, co dowodziło, że przeszedł przez nie już niejeden wędkarz. Kiedy dobiegłem prawie na koniec mojego sektora – a ciągnął się on przez pięć kilometrów – zobaczyłem dwie przerwane główki i żadnego na nich zawodnika. Wkrótce się przekonałem dlaczego: na główki nie pozwalała wejść plątanina jeżyn. Do końca tury miałem jeszcze godzinę. Pomyślałem, że jeżeli dotrę do wody, to na pewno coś złowię, bo w tym miejscu ryby na pewno od wielu lat nie widziały żadnej przynęty. Pół godziny przedzierałem się przez gęstwinę jeżyn. Potem rzuciłem cztery razy i złowiłem dwa okonie po blisko 30 cm każdy i długiego na 43 cm bolenia.
Okonie lubię łowić, jak to się mówi, z podbicia. Polega to na tym, że przynętę na przemian podrywam i opuszczam. Najlepiej mi to wychodzi, kiedy ciężką główką mocno uderzam w dno. Po takiej prowokacji odrzańskie okonie zwykle biorą. Zwykle, ale akurat nie wtedy i nie w tym miejscu.

Było to też podczas zawodów na Odrze powyżej Oławy. Łowiłem tam pierwszy raz. Biegałem, dłubałem na wleczonego wśród kamieni umacniających brzeg, ale nie miałem nawet skubnięcia. W pewnym miejscu zobaczyłem spiningistę, który startował w tych samych zawodach. Podpatrzyłem jak łowi i zacząłem łowić tak samo. Tyle że on co kilka rzutów wyciągał z wody okonia, a ja do końca zawodów złowiłem ich tylko kilka.
Jego sposób polegał na tym, że trzeba było bardzo powoli wlec przynętę i robić długie przystanki. Po kilku rzutach stwierdziłem, że pod drugim brzegiem – była to odnoga Odry ze stojącą wodą – jest rynna. Środek odnogi był płytszy, a potem, już po mojej stronie, znowu robiło się głębiej. Okonie stały na garbie. Pięciogramowa główka ze średnim twisterem musiała tylko muskać dno. Kładłem ją później w bezruchu albo na spadzie podwodnego garbu, albo tam, gdzie dno podnosiło się do mojego brzegu. Po poderwaniu często miałem tylko skubnięcie. Znaczyło to, że okonie są, ale rzadko którego udawało mi się zaciąć.
Po zawodach poprosiłem tamtego spiningistę, żeby mi pokazał, na jaką przynętę łowił. Nie ukrywał. Tutaj – mówił – w Oławie, wszyscy wiedzą, że okonie najlepiej biorą na 5-cm twistery zlepione z dwóch innych twisterów tej samej wielkości. Korpus musi być “herbata z pieprzem”, a ogonek srebrny ze srebrnym brokatem.
Ten przypadek wskazuje, że warto mieć przy sobie sporo przynęt, które w razie konieczności można pociąć i później nad płomieniem zapalniczki je łączyć, tworząc różnokolorowe kombinacje. Moje podstawowe kolory to motor-oil ze srebrnym brokatem, tzw. brudny fiolet (z góry wygląda jak brąz, a pod światło świeci fioletem), seledyn ze srebrnym brokatem oraz czekolada z pieprzem. Mam też jeszcze kolory uzupełniające. Na takie twistery prawie nigdy nie łowię, ale używam ich do łączenia z innymi. Są to: perła ze srebrnym brokatem, herbata z pieprzem i przejrzysty buraczek ze srebrnym brokatem.
Zaczynam zawsze od twisterów w kolorach stonowanych. Jeżeli okonie w łowisku są (pukają w przynętę), ale nie mogę ich zaciąć, bo nie reagują na żaden sposób prowadzenia, przystępuję do klejenia gum. Na początek zostawiam ten sam ogonek, natomiast zmieniam korpus, później robię odwrotnie. Jeżeli i to nie pomaga, zestawiam ze sobą najbardziej jaskrawe kolory, np. seledyn z buraczkiem albo brąz z perłą.
Gdyby mnie ktoś zapytał, co w przypadku okoni jest ważniejsze: kolor przynęty czy sposób jej prowadzenia, zdecydowanie odpowiem, że kolor. Prowadzić mogę na różne sposoby, mogę zmieniać wagę przynęty i jej wielkość, ale gdy kolor jest nieodpowiedni, to żaden okoń nawet przynęty nie skubnie. Ważnym uzupełnieniem koloru przynęt są ich zapachy. One też muszą być sprawdzone w praktyce, bo nie zawsze zapach dobry w jednym łowisku, będzie skuteczny także w innym.
Łukasz Panas