Czas, w którym roi się jętka majowa, to dla muszkarzy sprawdzian ich umiejętności i taktyki, a zarazem test, który pokazuje zasobność łowisk.
Obfitość pokarmu podczas rójki pozwala wędkarzom namierzyć pstrągi. Ci bardziej doświadczeni potrafią nawet ocenić ich wielkość po sposobie, w jaki zbierają owady. Dzisiaj, nawet gdy nad rzekę wybieramy się często, musimy mieć sporo szczęścia, by trafić na jednego lub dwa wyrośnięte potokowce żerujące przy powierzchni. Ale wędkarskiemu szczęściu można dopomóc.
Tak jak większość kolegów, wyprawiałem się nad różne rzeki. Jednego dnia łowiłem w Wierzycy, dwa dni później we Wdzie, potem w Łebie lub Raduni. Wyniki miałem różne, w zależności od pogody, stanu wód, intensywności rójki i trochę od przypadku. Ot, sukcesy poprzeplatane porażkami. Bywało, że chociaż owadów było mnóstwo, woda milczała jak zaklęta, bo tego dnia pstrągi obżarły się wcześniej, na przykład w południe. Ale gdy dwa dni później byłem nad wodą właśnie w południe, akurat załamała się pogoda.
W ubiegłym sezonie postanowiłem nie wędrować więcej po całym Pojezierzu Kaszubskim i skupić się na jednej rzece. Wyszedłem z założenia, że tylko częsty pobyt nad nią pozwoli dogłębnie poznać jej właściwości i wykryć stanowiska ryb. W tym celu wziąłem dwutygodniowy urlop i w całości poświęciłem go połowom pstrąga na suchą muchę. Wybrałem kaszubską rzekę, a konkretnie pewien jej dwukilometrowy odcinek, na którym parę lat wcześniej złowiłem kilka pstrągów, w tym tęczaka ważącego półtora kilograma. Jest to rzeka niezbyt duża i na dodatek nachodzona przez kłusowników, którzy na ikrę i serek niemal całkowicie wycięli lipienie.
Na tę rzekę zdecydowałem się głównie dlatego, że miała urozmaicone, pełne przeszkód koryto, twarde brzegi, nad nimi sporo łączek, a rójka jętki majowej była obfita i trwała do początków lipca. W ciepłe, parne dni tysiące owadów tworzyło nad brzegami kominy, ściągając stada mew.
Po rozlokowaniu się w wynajętym pokoju w niezbyt odległej leśniczówce posegregowałem sprzęt i po godzinie byłem na łowisku. Rozsiadłem się na skarpie na początku długiej prostki i obserwowałem wodę. Pierwsze jętki pojawiły się około szesnastej. Po kwadransie było ich dużo. W pewnym momencie niemal naprzeciwko mnie, przy kępie podwodnej roślinności, pokazał się pstrąg. Gdy zebrał owada po raz trzeci, delikatnie posadziłem muszkę metr przed jego stanowiskiem. Atak był zdecydowany i gwałtowny, tak jak i ucieczka, która nastąpiła zaraz po zacięciu. Po chwili przewinął się pod powierzchnią błyskając złotem. Wtedy mucha wypadła mu z pyska…
Niemal w tym samym momencie kilkanaście metrów niżej dojrzałem kątem oka drugiego pstrąga. Prawie z marszu podałem mu muchę. Zebrał ją bez wahania. Po kilku zrywach i ucieczkach dorodny, spasiony czterdziestak lśnił na trawie.
Jakiś czas później w zwężeniu rzeki na końcu prostki ujawnił się trzeci. Pogonił za mijającą jego rewir imitacją jętki i pewnie ją pochwycił. Kontakt z niezbyt dobrze zapiętym pstrągiem był krótki, trwał zaledwie kilka sekund. Spadł po kilkumetrowym szpurcie.
Za meandrem, który wyglądał jak eska, w nurcie, za zwalonymi przez bobry drzewami, zapiąłem dwa trzydziestaki. Powróciły do wody. Później, aż do wieczora, nic specjalnego się nie działo, chociaż jętek roiło się wiele. Dopiero gdy słońce skryło się za lasem, na zakrzaczonym odcinku rzeki, tuż przy zatopionym pniu drzewa, pokazał się ładny potokowiec.
Hałaśliwie zbierał owady wypływając do nich spod pnia. Miejsce było dla mnie wyjątkowo niedobre. Muchę musiałem podać płasko pod baldachimem konarów i na dodatek ulokować ją tuż przy przeszkodzie.Przy pierwszych próbach zaczepiłem muchę o gałęzie drzew, lecz na szczęście przy jej odczepianiu pstrąga nie spłoszyłem. Kiedy po kolejnym rzucie mucha trafiła na pień, odbiła się od niego i wpadła do wody, pstrąg natychmiast się na nią rzucił. Po zacięciu parł pod przeciwległy brzeg w kierunku zatopionego krzaka. Przytrzymałem go, chociaż żyłka była na granicy wytrzymałości. Po dłuższych zmaganiach wyszedł na spokojniejszą wodę i skapitulował. Miał ciemnooliwkową barwę, z którą niby cekiny kontrastowały czerwone kropki. Ważył blisko kilogram.
Syty wędkarskich wrażeń, w zapadających ciemnościach, wróciłem do leśniczówki.
W kolejnych dniach scenariusz się powtarzał. Po południu, na początku rójki, pstrągi żerowały intensywnie, ale krótko. Potem drugi raz po zachodzie słońca, długo, aż do zmroku. Jeśli niebo było bezchmurne, a woda silnie prześwietlona, w ciągu dnia większe sztuki były bardzo ostrożne. Czasem pokazywały się w miejscach zacienionych, pod nawisami drzew i krzewów, ale zazwyczaj następowało to dopiero wieczorem. Mniej ostrożne stawały się wtedy, gdy stan rzeki się podnosił i woda była lekko trącona. Dobrze też żerowały w czasie deszczu lub mżawki.
Rzeka stopniowo odsłaniała przede mną swoje sekrety. Po tygodniu znałem wszystkie jej meandry, głęboczki i przeszkody na dnie, a co najważniejsze, wykryłem stanowiska pstrągów. Kilkanaście z nich zapiąłem, drugie tyle nie dało się zwieść imitacjami lub spadło podczas holu.
W jedno miejsce powracałem wielokrotnie. Przy korzeniach starego drzewa co wieczór zjawiał się tam nadzwyczaj podejrzliwy pstrągal. Przestawał żerować zazwyczaj już przy pierwszym przeprowadzeniu sztucznej muszki. Oceniałem go na ponad pięćdziesiąt centymetrów. Po kilku dniach bezskutecznych podchodów wskazałem jego stanowisko dwóm muszkarzom z Gdyni. Spędzili w pobliżu jego kryjówki kilka godzin, także bez sukcesu. Później czaił się w tym miejscu młody wędkarz z Lęborka.
I też go nie złowił. O ile mi wiadomo, nie złowił go nikt. W tym roku, w czerwcu, zapewne znowu odwiedzę to miejsce. Może wciąż tam jest wśród korzeni, jeszcze większy, silniejszy… i jeszcze bardziej przebiegły. Może znowu poświęcę swój urlop temu samemu łowisku, a może innemu, ale na pewno będzie to jedna rzeka i jeden jej odcinek.
Robert Tracz