Ledwo mocniej przygrzeje marcowe słońce, w nadwarciańskich okolicach spotykamy licznych spacerowiczów. Wolno kroczą brzegiem rzeki, wzdłuż strumyków i rowów, odchodzą daleko w pola i łąki, ciekawią ich starorzecza i przeróżne młaki. Czegoż szukają? Oznak odradzającego się życia? Tak, w pewnym sensie. Wypatrują trących się szczupaków, aby pochwycić je w oczko z drutu lub po prostu zatłuc kijem. Stara to chłopska tradycja, zarazili się nią także miastowi i nic nie wskazuje na to, by miała wygasnąć. Łowców nie zniechęcają nawet z roku na rok mizerniejsze łupy.
W kwietniowe zmierzchy przemykają nad Wartę tajemnicze sylwetki, roztapiają się w mroku i tylko gdzieniegdzie błyśnie światełko latarki. Wędkarze? Nie, to ludzie z wioski stawiają sznury na miętusy i klenie. Wrócą po nie nad ranem, cichcem, niczym złodzieje – chyba że popiją nocą i zaśpią. Takie opóźnienie to nie tragedia, bo w zimnej wodzie ryby długo żyją na haczyku i poczekają do następnego wieczoru. Szkoda tylko, że te miętusy teraz takie małe i nawet nie opłaca się ich smażyć. Rzuci się jednak podwórkowemu ptactwu i po kłopocie.
Z początkiem maja woda zwykle nagrzewa się na tyle, że co bardziej wytrzymały na chłód mężczyzna może w niej brodzić dobrą godzinę. Teraz zaczyna się pora łowienia siecią. To już nie zabawa oczkiem i sznurem, dobra nawet dla pogiętych reumatyzmem staruszków. Trzeba silnego chłopa, aby ciągnąć przez wodę ciężką siatkę lub pchać przed sobą toporny sak zahaczający o muliste dno. Szkoda jednak przegapić taką wspaniałą okazję. Po wiosennej powodzi pozostało przecież w różnych dołach tyle odciętej od rzeki ryby! Wszystko się może trafić, nawet szczupak długi jak ręka.
Z końcem maja całkiem głupieją leszcze. Krążą po płyciznach, wpływają do zatok, wystawiają grzbiety nad wodę… Wystarczy wtedy na takim tarlisku chociażby ze dwadzieścia metrów drygawicy i, spokojnie popijając wino, poczekać na brzegu ze trzy godziny. Ryby murowane, nie ma sprawy.
Tak działo się nad Wartą, kiedy byłem dzieckiem, i podobnie wygląda to dzisiaj. Różnicę widzę tylko w tym, że współczesne łupy są o niebo marniejsze. Mam natomiast wrażenie, że kłusowników jest ostatnimi laty więcej. Może to wynik bezrobocia, większej ilości wolnego czasu u rolników, ugruntowanego przez dziesięciolecia poczucia bezkarności? Bo przecież nie przypominam sobie, aby w opisywanym tu regionie ktokolwiek za takie postępowanie odpowiedział. Nawet jeżeli jakiemuś pechowcowi przysolono grzywnę, to i tak ją później umarzano. To paradoks, ale znam ludzi, którzy boją się wyjść z wędką nad rzekę bez ważnej karty wędkarskiej, a sieci stawiają bez żadnych zahamowań.
Wiosną niektórzy wędkarze, podobnie jak kłusownicy, przejawiają ogromną łapczywość na ryby. Są przecież łowiska słynne z ciągu płoci na tarło, gdzie się je łowi jedną za drugą. Wielki tam tłok na brzegach, tłum ludzi wymachujących wędziskami! Istnieją też w rzekach miejsca, w których w marcu i kwietniu zatrzymują się ławice brzemiennych ikrą i mleczem kleni. Niech no tylko wytropią je wędkarze! – Panie – mówi wtedy jeden do drugiego. – Posuń się pan trochę, bo ja też chcę coś złapać!
Tak więc piękne miesiące wiosny bywają dla ryb czasem zagłady. Nie twierdzę, że tak dzieje się wszędzie. Nie oskarżam o bezczynność straży rybackiej i policji. Nie rzucam obelg na wędkarzy. Po prostu rejestruję pewne zjawiska na styku ludzie – ryby.
Stefan M. Krakowski