Zdarzało się, że po lodzie chodziłem już w listopadzie, jednak pierwszy lód czasami ścina dopiero w grudniu, a nawet w styczniu. Nie można więc przewidzieć, kiedy przyjdzie czas podlodówki. Trochę z obawą, ale i z zachwytem wchodzę na zamarzniętą taflę. Strach jest zrozumiały, lód ma 6, może 7 cm grubości i przezroczystość szkła. Choć w książkach zapewniają, że właśnie pierwszy lód jest najmocniejszy, to dopiero po dłuższym czasie pozbywam się tremy.
Po opanowaniu emocji biorę się do łowienia. Z wyborem miejsca na wykucie dziur nie mam kłopotu, bo już jesienią namierzyłem sobie dobre łowiska i jestem pewien, że teraz też są tam ryby. Punktem orientacyjnym na lodzie jest dla mnie spora brzoza, którą mam za plecami. Znajduję się 25 metrów od brzegu, a pod sobą mam 7 metrów wody. Jest tu półka, która ciągnie się jeszcze kilka metrów w głąb jeziora. Dalej jest podwodny rów szeroki na 6 metrów i o 1,5 metra głębszy (razem ma więc 8,5 m). Podobnych miejsc na jeziorze jest jeszcze kilka. Jeżeli starczy czasu, to pewnie je dzisiaj odwiedzę.
Teraz do wędkowania przygotowuję się w ciągu kilkunastu minut, latem tracę na to nawet godzinę. Małą wędkę uzbroiłem już w domu, więc zabieram się do kucia przerębla. Kilkanaście uderzeń siekierką i wytryskuje woda. Jeszcze tylko zabiegi kosmetyczne: odłamuję ostre krawędzie i czerpakiem wybieram z przerębla drobiny lodu. Kuję od razu następne otwory w odstępie metra w głąb jeziora i zaznaczam je patykami.
Teraz kolej na zanętę. Rozrabiam ją w małej miseczce i pod nosem się przy tym uśmiecham, bo latem do tej samej czynności służyło mi wiadro. Rozrabiam tyle zanęty, ile potrzeba na jedno zanęcenie. Pozostawiona na później szybko by zamarzła. Do miseczki wsypuję więc cztery lub pięć garści suchej zanęty (sporządziłem ją jeszcze w domu, wchodzi do niej 0,5 kg tartej bułki, pół szklanki mielonych prażonych konopi, tyle samo mielonego słonecznika i nieco suszonej krwi). Mieszam ją z wodą i dodaję cztery łyżki stołowe żywej lub mrożonej ochotki. Wymieszaną zanętę odstawiam tylko na kilka minut.
Wyjmuję wędkę. Zestaw składa się z żyłki 0,08 mm, bezpośrednio do niej przywiązanego haczyka nr 18, przelotowego spławika 0,6 g, niciowego stopera, pięciu śrucin o wadze 0,1 g i jednej 0,12 g. Śruciny zaciskam co 10 cm licząc od haczyka. Najcięższa z nich sprawia, że spławik unosi się tuż pod powierzchnią wody, ale nie wmarza w lód.
Teraz kolej na wymierzenie gruntu. Zimą czynność ta jest niezwykle prosta. Na haczyku zaciskam dużą śrucinę z miękkiego ołowiu i wpuszczam zestaw w przerębel zwiększając grunt na stoperze do chwili, gdy żyłka przestanie uciekać. Niewielka poprawka: stoper nieco zsuwam, by spławik na przeciążonym zestawie znalazł się 2 – 3 cm pod wodą. Na takiej wysokości nad dnem będzie wisieć moja przynęta.
Czas na zanęcanie. Ściągam zestaw z gruntomierzem, z haczyka zdejmuję śrucinę i oblepiam go zanętą. Formuję kulę wielkości orzecha włoskiego i spuszczam ją na dno. Gdy opadła, spławik zanurzył się jak przy gruntowaniu. Delikatnie potrząsam wędką i spławik przyjmuje normalną pozycję. Wiem, że prąd wody nie zepchnął zanęty i leży ona dokładnie pod przeręblem.
Ochotki wyjęte z wewnętrznej kieszeni kurtki są bardzo ruchliwe. Na hak nakładam trzy sztuki. Są duże, więc i przynęta wydaje się spora. Zaczynam łowić od przerębla znajdującego się najbliżej brzegu. Powoli wysnuwam z kołowrotka żyłkę. Jeszcze kilka zwojów i stoper zatrzymuje się na drucianym oczku spławika. Zanim dobrze się ustawił, już zaczyna podskakiwać. Zacinam, ale zamiast oporu walecznej płoci poczułem słabiutkie drgania. Po zwinięciu żyłki w przeręblu ukazuje się pysk niewielkiego jazgarza. Następne 15 minut to ściąganie ich z haczyka i zakładanie ochotki.
W końcu przenoszę się w głąb jeziora. Sondowanie wskazuje, że w porównaniu z poprzednim łowiskiem różnica głębokości jest nieznaczna. Na haczyk zakładam porcyjkę topionego sera wielkości główki na zapałce (ser lekko zagniatam). Już po kilkunastu sekundach jest branie, nawet dosyć ostre. Szczytówka podlodówki ugina się po samą rękojeść. Niebawem wyciągam sporą płoć. Ma 24 cm. Zapominam o natrętnych jazgarzach, bo teraz płocie biorą co chwilę. Eksperymentuję z przynętami: miąższ bułki, parzone konopie, ochotka. Na każdą z nich brania są równie zdecydowane. W pośpiechu kolejne z nich psuję. Płoć zeszła z haka. Przez następne pół godziny żadnych brań. Kombinuję ze zmianą gruntu, ale nic to nie daje.
Zwijam sprzęt i idę jeszcze dalej. Przygotowuję nową porcję zanęty. Na hak znowu zakładam topiony ser. Gdy po pięciu minutach nic się nie dzieje, zmieniam przynętę. Sięgam po białe larwy żyjące w łodygach łopianu. Wczoraj cały wieczór je stamtąd wydłubywałem. Na hak nadziewam cztery larwy i zwiększam grunt o 5 cm. Przynęta będzie zatem leżała na dnie.
Dłonie mi zziębły, więc rękawiczki bezpalcowe zmieniam na normalne. Jak na złość akurat w tym momencie mam branie. Spławik lekko się uniósł, by po chwili wolno zatonąć. Po zacięciu opór jest duży, ale bez przesady. Kręcić kołowrotkiem w tych rękawicach nie mogę, więc odkładam podlodówkę i ciągnę rybę rękami. Idzie opornie. Tuż pod powierzchnią szarpie i odbiera mi ze dwa metry żyłki. W otworze ukazuje się długi ryj leszcza. Z trudem udaje mi się go przecisnąć przez przerębel. Całkiem spory, miarka pokazuje 46 cm.
Ósemka wydaje mi się trochę za cienka jak na leszcze. Szybko zmieniam szpulę z nawiniętą dziesiątką i zakładam trochę cięższy zestaw: spławik 0,8 g, trzy śruciny po 0,2 g i jedna 0,22 (służy do przeciążenia spławika). Pierwszą śrucinę umieszczam 4 cm od haka, następne co 15 cm. Zmieniam również hak na większy o dwa numery (16). Po zmontowaniu całego zestawu wpuszczam go do przerębla z łopianowymi larwami jako przynętą. Na wynik czekam kilka minut. Leszcz podobnej wielkości, co poprzedni, trzepocze się na lodzie. Trzeci spina się na początku holu. Ten błąd dużo mnie kosztuje, bo brania ustają. Z leszczami nie ma żartów, gdy jeden w panice ucieka, pociąga za sobą całe stado. Łudzę się, że znów przypłyną, ale na nic wszystkie moje zabiegi. Nie pomaga ani nęcenie, ani zmiana gruntu i przynęty.
Słońce ma się ku zachodowi, trzeba się więc zwijać. Mimo końcowych niepowodzeń moją pierwszą podlodową wyprawę uważam za udaną. Przecież jeszcze kilka tygodni temu trzymałem w rękach inną wędkę. Do krótkiej podlodówki trzeba się od nowa przyzwyczaić, przypomnieć sobie zeszłoroczne łowy. Następnym razem na pewno pójdzie mi lepiej.
Daniel Grygorcewicz