środa, 24 kwietnia, 2024
Strona głównaSpinningALBO MAŁE, ALBO DUŻE NIGDY I MAŁE, I DUŻE

ALBO MAŁE, ALBO DUŻE NIGDY I MAŁE, I DUŻE

Pstrągi towarzyszą mi od sześćdziesięciu lat. Zjeździłem za nimi Polskę wzdłuż i wszerz. Cały czas jestem wierny swoim przynętom i sposobom, bo pstrągi zachowują się zawsze tak samo.

Pstrągi najlepiej biorą po tarle. Wprawdzie są wtedy wychudzone i wyczerpane, ale intensywnie żerują, najczęściej w pobliżu tarlisk, w górze rzek, gdzie woda jest płytka, a dno kamieniste. Kiedy na dworze robi się cieplej, przenoszą się do niższych partii rzek, bo znajdują tam więcej pokarmu. Dobry dla wędkarza jest jeszcze początek lata. Później wyższa temperatura wody wyraźnie pstrągom nie odpowiada. Żerują słabo i krótko, czasami tylko kilkanaście minut w ciągu całego dnia. Znacznie lepszy jest wrzesień, bo wtedy zaczynają się powoli szykować do rozrodu. Wracają w górne partie rzeki.

Oczywiście zawsze bywają jakieś wyjątki. Nawet w ciepłym maju lub czerwcu, kiedy brania są na ogół marne, zdarzają się połowy bardzo obfite. Trudno podeprzeć to jakąś teorią, ale na pewno pstrągi łowi ten, kto jest często nad wodą. Po prostu ma większą szansę trafić na dni dobrego żerowania. Duże znaczenie ma też pora dnia. Swoje największe pstrągi złowiłem o szarówce, tuż przed zachodem słońca. Dobre są również wczesne poranki, ale ilością i jakością brań nieco wieczorom ustępują.

Tu opowiem historię mojego najdłuższego pstrąga. Tylko najdłuższego, bo choć miał 72 centymetry, ważył zaledwie 2,70 kilograma. Dokładnej daty już nie pamiętam, ale był to rok 1952 lub 1953. Łowiłem niedaleko Nowego Sącza, w Białce (dopływ Łososiny). Rzeka miała bardzo dzikie brzegi, płynęła przez gęste lasy i wystarczyło się trochę od niej oddalić, by na dobre zabłądzić. Zapędziłem się kilka kilometrów wzdłuż rzeki w miejsca, gdzie jeszcze nigdy nie łowiłem. Brań było niewiele, a kiedy słońce zaczęło zachodzić, ruszyłem w drogę powrotną. Szedłem w woderach środkiem koryta, bo bałem się zboczyć w dzikie ostępy. Słońce już prawie zaszło, gdy kilkanaście metrów przed sobą na powierzchni wody zobaczyłem oczko. Zdziwiłem się, bo woda sięgała tam ledwie do kolan. Mimo to postanowiłem spróbować. Rzuty musiały być precyzyjne, a wtedy nie było to łatwe. Wędka z jednego kawałka grubego tonkinu, kołowrotek o ruchomej szpuli, który zresztą zrobiłem sobie sam, a żyłka taka, jaką mi się udało kupić – czterdziestka. Założyłem dość ciężką blaszkę, tak zwanego szweda. Była to wahadłówka bardzo podobna do trociowych karlinek, tyle że nieco wydłużona.

Nim przygotowałem sobie zestaw, zrobiło się ciemno. W końcu rzuciłem. Gdy tylko blaszka zetknęła się z wodą, na powierzchni zrobił się lej i poczułem dziwne targnięcie. Nie było agresywne, jak u pstrąga, raczej miękkie, charakterystyczne dla szczupaka. Zacięta ryba natychmiast poszła pod brzeg. Żyłka była na tyle mocna, że z holem szybko się uwinąłem. Gdy tylko po omacku chwyciłem rybę za kark, od razu wyrwałem ją z wody i przycisnąłem piersią do brzegu. Było już ciemno, więc nawet nie usiłowałem rozpoznać, co mi się udało schwytać. Dostrzegłem tylko, że ryba była mocno wychudzona.
Ruszyłem do domu. Rodzina już na mnie czekała, zaniepokojona długą nieobecnością.

  • Złapałeś coś? – ktoś zapytał.
  • Tak, mam! – wykrzyknąłem i wyciągnąłem swoje trofeum w kierunku wiszącej na drzwiach karbidowej lampy. – Jezu, to przecież pstrąg!
    To zdarzenie dobrze pokazuje, co nas może spotkać nad pstrągową rzeką. To prawda, że duże pstrągi lubią miejsca głębokie, ale tam one wypoczywają. Na żer wypływają przeważnie na płycizny, gdzie polują na ślizy, kozy, kiełbie lub góralki (brzanki – przyp. red.). Wniosek z tego taki, że wczesnym rankiem i późnym wieczorem nie warto omijać płytkich fragmentów rzeki. Nie zawsze jest też tak, że w niewielkiej rzeczce są tylko małe pstrążki. Niekiedy pojawiają się tam także duże pstrągi. Już miesiąc przed tarłem szukają miejsc na budowę gniazd. Są wtedy bardzo ostrożne.

Przynęty trzeba dobierać stosownie do wody. Dotyczy to ich kształtu, pracy, kolorystyki i ciężaru. Swojego najdłuższego pstrąga złowiłem w okolicznościach nietypowych. Choć woda była płytka, musiałem zastosować przynętę dość ciężką, bo gdybym na tak grubej żyłce zawiązał lżejszą, rzut nie byłby precyzyjny. Dzisiaj łowienie pstrągów jest łatwiejsze. Żyłki cienkie jak włos poniosą do celu nawet najlżejszą przynętę. Blaszka, wobler lub jakakolwiek inna przynęta musi zawsze spadać tam, gdzie życzy sobie wędkarz, a nie tam, gdzie poniesie ją wiatr.

Już na początku mojej przygody z pstrągami umiałem trafiać przynętą do celu, bo przez kilka lat trenowałem wędkarstwo rzutowe i odnosiłem w tym sporcie nawet spore sukcesy. Nad rzeką szło mi zatem łatwo. Niestety dzisiaj ten sport nie cieszy się zbytnią popularnością. Wędkarze patrzą z pobłażaniem na swoich kolegów trenujących rzuty do tarczy Arenberga (konkurencja sportowa, w której do leżącej na ziemi tarczy rzuca się ciężarkiem starając się trafić w jej środek – przyp. red.), bo to według nich nie ma nic wspólnego z wędkarstwem. Zachęcam młodych wędkarzy, by nie zwracali uwagi na drwiny kolegów. Znajdźcie gdzieś trawiasty placyk, połóżcie zeszyt lub książkę i najpierw z kilku, później kilkunastu metrów potrenujcie rzuty do tego celu z różnych pozycji, pod różnym kątem i z różnych wymachów.

Ale wróćmy do pstrągów. Gdy miałem okazję łowić kilka lub kilkanaście dni z rzędu w tej samej rzece, poznawałem coś, co można by nazwać prawidłowościami. Były takie dni, kiedy łowiłem wyłącznie sztuki niewielkie, niewymiarowe. Nie pomagała ani zmiana przynęt, ani różne sposoby prowadzenia. Brały mikrusy i już. Potem coś się zaczynało dziać w przyrodzie. Wystarczyła niewielka zmiana pogody i w kolejnym dniu już brały duże pstrągi. Małe gdzieś znikały. Nie wiem, na ile trafnie to tłumaczę, ale wydaje mi się, że gdy duże pstrągi zaczynają żerować, małe zaszywają się jak najgłębiej w dołki, pod kamienie, pomiędzy rośliny, byle tylko nie stać się ofiarami. Bo wśród pstrągów kanibalizm jest bardzo powszechny. Warto to wykorzystać i pstrągom wyrośniętym podawać wobler imitujący pstrągowego malca.

Przynęt mam cały arsenał. Wiele z nich tylko raz zabrałem nad wodę. Wyglądały dobrze, kupowałem je, ale nie wszystkie się sprawdzały. Gdy pojawiły się gumy, postanowiłem je wypróbować również na pstrągach, ale wyniki miałem mizerne. Dużo lepiej sprawdzają mi się woblery. Jest z nimi jednak trochę kłopotu. Po pierwsze dlatego, że są drogie. Można je oczywiście robić samemu, co zresztą mi się zdarza, ale to zajmuje dużo czasu. Trudno też zrobić dwa dokładnie takie same nie tylko co do wyglądu, ale przede wszystkim akcji. Gdy jakiś sprawdzony, łowny woblerek uwięźnie w zaczepie, nie zawsze da się go odzyskać i strata jest niepowetowana.

Te i inne względy spowodowały, że bardzo przywiązałem się do obrotówek. Łatwo je zrobić nawet nad wodą, gdy akurat zajdzie taka potrzeba. Na łowisku nanoszę także poprawki. Na przykład zmniejszam skrzydełko i dociążam korpus, żeby precyzyjnie położyć przynętę przy drugim brzegu pod nawisami gałęzi i od razu sprowadzić ją do dna.

Sklepowe błystki to świecidełka. Cieszą oczy wędkarza, ale zupełnie nie odpowiadają pstrągom. Moje obrotówki są wykonane wyłącznie z materiałów surowych, a jedyny kontrastowy element, jaki zdarza mi się do nich dodać, to pomarańczowy lub czerwony koralik. Skrzydełka są zawsze pokryte patyną. Jeżeli chcę, by były nieco jaśniejsze, po prostu pocieram je palcami, by nabrały blasku. Najskuteczniejsze według mnie kolory skrzydełek to mosiądz, miedź i srebro. Ale w obrotówkach najważniejsze jest, żeby ich skrzydełka zaczęły się obracać, gdy tylko zetkną się z wodą. Kiedy rzuty są krótkie, a łowi się z prądem, ma to ogromne znaczenie.

Wypracowałem dwa sposoby łowienia. Pierwszy nazwałem “na upatrzonego”. Zaczynam łowić dopiero wtedy, gdy potrafię dokładnie określić pozycję przyszłej zdobyczy. Czasami oznaki żerowania są widoczne na powierzchni wody. Pstrągi oczkują, gdy zbierają płynące owady albo gonią żyjące przy powierzchni małe rybki. Chlapią też, kiedy się zapuszczą za zdobyczą na żwirowe lub kamienne płycizny. Wtedy łatwo je namierzyć.
W przejrzystej wodzie można dojrzeć pstrąga z dalszej odległości. Ale widzi się go później, najpierw na dnie pokazuje s
ię jego cień. O takim pstrągu wiadomo, że wyszedł z kryjówki i żeruje. Wtedy ustawiam się nieco niżej od niego i rzucam pod prąd tak, żeby przynęta upadła co najmniej metr za nim. Dzięki temu go nie spłoszę, a ponadto zdążę sprowadzić przynętę blisko dna.

Dobrze podać pstrągowi przynętę to trudna sztuka. Wymaga sporej wprawy. Blaszka musi tak wpaść do wody, by narobić jak najmniej hałasu, powinna zatem lecieć torem niemal równoległym do powierzchni wody. To trochę tak, jakbyśmy chcieli błystką robić na wodzie kaczki. Gdy tylko błystka zetknie się z powierzchnią wody, jestem skupiony i gotowy do zacięcia, bo ataku mogę się spodziewać w każdej chwili. Taki jest pstrąg. Błyskawicznie zaatakuje coś, co koło niego przepływa, lub w ułamku sekundy wyskoczy do powierzchni po to coś, co o nią chlapnęło.
Jeżeli kilka kolejnych rzutów nic nie daje, robię kilkunastominutową przerwę i zaczynam wszystko od nowa, ale z inną przynętą. Zmieniam również stanowisko i podaję przynętę pod innym kątem. Gdy i to nie skutkuje, zapamiętuję miejsce. Wrócę tu innym razem, bo jest bardzo prawdopodobne, że pstrąga znów tu zastanę. Może wtedy się uda.

Jeżeli pstrąg się nie pokazuje i nie mogę łowić “na upatrzonego”, używam innego sposobu. Obławiam te miejsca, gdzie spotkanie z nim wydaje się najbardziej prawdopodobne. Moje ulubione łowiska to płanie. Obławiam je rano i wieczorem, gdy pstrągi wypływają na żer. Przynętę rzucam skosem pod prąd pod przeciwległy brzeg i ściągam ją po łuku. Najpierw blaszka szybko spływa z prądem i wiruje spokojnie, czasami nawet skrzydełko zgaśnie. Gdy zrówna się ze mną, jest wtedy blisko środka rzeki i zaczyna się kręcić coraz mocniej. Do brań dochodzi najczęściej wtedy, gdy błystka zaczyna zawracać pod prąd. Czasami pstrąg podąża za blachą od samego początku, a uderza dopiero wtedy, gdy jej praca staje się bardziej agresywna. Przyczyna może tkwić również w tym, że przynęta zmienia kierunek, co wygląda tak, jakby ofiara próbowała uciekać przed drapieżnikiem.

Głębokie doły na zakrętach rzeki oraz przy zawadach i podmytych korzeniach drzew obławiam przeważnie w środku dnia. Jest to zadanie trudne, ale ambitne. O tej bowiem porze i w takim miejscu pstrąg rzadko żeruje, przeważnie wypoczywa i trawi schwytany wcześniej pokarm. Podczas obławiania takich dołów postępuję bardzo podobnie jak przy łowieniu “na upatrzonego”. Różnica jest tylko taka, że nie wiem, czy pstrąg tam w ogóle jest.
Obie metody, “na upatrzonego” i obławianie, sprawdzają mi się bardzo dobrze, muszę jednak przestrzec przed rutyną. Nigdy nie wiadomo, co tego dnia pstrągom wyda się najatrakcyjniejsze. Są przynęty i sposoby ich prowadzenia, które są skuteczniejsze od innych, ale nie zawsze i nie wszędzie. Gdyby było inaczej, to na pstrągową wyprawę moglibyśmy zabierać zaledwie dwie – trzy sprawdzone blaszki i stosować jeden albo drugi sposób ich prowadzenia. W rzeczywistości często musiałem nieźle kombinować, by do domu nie wracać o kiju. Nieraz też, zmęczony długim marszem, stawałem w miejscu mało atrakcyjnym i właśnie tam łowiłem piękne ryby.

Kiedy wszelkie sprawdzone reguły zawodzą, dobrze jest od nich odstąpić. A gdy i to nie pomaga, zachować nadzieję, że następnym razem powiedzie się lepiej. W końcu pstrągi to ryby mądre i wymagające. Nie wstyd z nimi przegrać.

Henryk Żydak
notował Krzysztof Wawer

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

- Advertisment -

Most Popular

Recent Comments