środa, 8 maja, 2024

NA UKRAINIE

W chwili, kiedy oddajemy ten numer “Wędkarza Polskiego” do drukarni, Ukraina szykuje się do powtórki drugiej tury wyborów.
Życzymy temu wielkiemu i dumnemu narodowi, żeby z tak wielką determinacją, z jaką walczył o prawdę, wszedł po wyborach na drogę wolności i demokracji.

Wędkarstwo na Ukrainie w dużym stopniu przypomina wędkarstwo w Polsce. Latem i zimą nad rzekami i jeziorami gromadzi ono znaczną i – nic nie ujmując kobietom – niewątpliwie lepszą część ludzkości. Ci, którzy nad brzegiem wody oglądają wschód słońca, w głębi duszy żałują wszystkich tych, którzy zostali w pościeli. Ale tak to już jest, że recepta na leczenie duszy jest dla każdego inna. To trochę tak jak w bajce – jeżeli jesteś wilkiem, to trudno ci będzie wyjaśnić bykowi, że mięso może być naprawdę smaczne.

Sam rezultat wędkowania wyrażony w kilogramach jest ważny tylko w tym sensie, że niektórzy spośród nas, zwłaszcza ci, którzy mają rodziny, muszą jakoś usprawiedliwiać swoją czasową nieobecność. Wielu jednak łowi po to, żeby rybę zjeść. Wiem, że w Europie taka motywacja odchodzi już w przeszłość, jednak my pod tym względem jesteśmy jeszcze nieco w tyle.

Dziesięć lat temu na Ukrainie można było wędkować niemal wszędzie, z wyjątkiem gospodarstw stawowych. Dzisiaj na wielu akwenach, które państwo oddaje w dzierżawę, pobiera się opłaty. Wód dostępnych dla wszystkich jest jednak ciągle bardzo dużo. Nasi wędkarze często naruszają przepisy zakazujące połowu ryb podczas tarła. Na własny użytek usprawiedliwiają się tym, że ich obecność nad wodą odstrasza prawdziwych kłusowników, którzy bez skrupułów łowią przy użyciu prądu elektrycznego, sieci, a nawet dynamitu. Wszyscy mówią zgodnie, że naganne jest jedno i drugie, ale nad wodą wolą omijać tych, którzy łamią prawo. Tych, którzy powinni połowy kontrolować, też jest bardzo niewielu. Np. w sztabie lwowsko-zakarpackiej międzyobwodowej inspekcji rybackiej pracuje zaledwie dwudziestu inspektorów…

Ale dość już o smutnych sprawach. Pomówmy o tym, co, gdzie i jak łowimy.

Na Ukrainie jest mnóstwo akwenów o najróżniejszym charakterze. Chyba tylko po to, aby zakosztować trollingu lub innych oceanicznych rozrywek, trzeba by daleko lecieć, jechać i płynąć. Wśród naszych wędkarzy ogromną większość stanowią spławikowcy i gruntowcy. Spinningistów jest pięciokrotnie mniej. Bardzo nieliczni zajmują się myślistwem podwodnym lub uprawiają troling. Zimą wielu z nas przeobraża się w “pingwiny”. Niektórzy moi przyjaciele wędkują wyłącznie zimą. Jeżeli jednak gdzieś na brzegu spotkacie wędkarza tańczącego hopaka, to nie sądźcie, że on w ten sposób wabi ryby.
Najprawdopodobniej będzie to rozgrzewka lub sposób na podtrzymanie ducha w warunkach kompletnego bezrybia. Wielu moich kolegów rozgrzewa się w inny sposób, co prawdopodobnie jest powodem, dla którego ich żony mają inne poglądy na istotę wędkarskiej duszy.

Ja sam nie zmarnowałem czterdziestu lat z wędką. Teraz już nie gorzej niż inni potrafię szeroko rozkładać ręce i dlatego chcę opowiedzieć wam historię, która prześladuje mnie już ponad dwadzieścia lat.

Działo się to na Jeziorze Piaskowym niedaleko Szacka na Wołyniu. Każdego roku spędzam tam kilka tygodni, prowadząc ze swoimi studentami terenowe ćwiczenia z zoologii. W jeziorze tym z przemiennym szczęściem w różnych latach udawało się łowić liny, węgorze, leszcze i rozmaitą drobnicę. Przejrzystość wody sięga 2 – 4 m, a głębokość dochodzi do 16 m.

Najchętniej łowię tam spiningiem. Zdarzało się, że z trudem można było zagospodarować połów tak, żeby się nie zmarnował. Nawet stołówka tamtejszego sanatorium nigdy nie bierze więcej niż 20 kg. Najczęściej jednak wynik parogodzinnego łowienia, będącego połączeniem dorożki i aktywnego spiningowania, to 4 – 5 szczupaczków ważących po 1,5 kg. Zwykle łowię na głębokości od 4 do 7 m, wykorzystując ciężkie (40-50 g) błystki własnej produkcji, przypominające meppsowskiego Cyklopa.

Pod koniec drugiej dekady czerwca 1984 roku, po silnej burzy, w ciągu jednego dnia upał ustąpił, a nastał chłód, któremu towarzyszył drobny deszcz. Wiatr kilkakrotnie zmieniał kierunek. W dni robocze miałem mało czasu na wędkowanie, ale czas niepogody objął także niedzielę. Ostatnią przed powrotem do Lwowa.

Tego dnia poranne wędkowanie bardzo mi się udało. W zamrażarce wylądowało dość szczupaków, żeby w mieście obdzielić nimi wszystkich, którzy na taki prezent liczyli. Ponieważ jednak ciągnie wilka do lasu, wieczoru nie chciało mi się spędzać w miłym skądinąd towarzystwie. Na jezioro nie wypłynąłem jednak łódką, ale rowerem wodnym – katamaranem. Doskonale nadawał się do łowienia dorożką. Napęd zapewniały nogi, a podczas deszczu nie trzeba było wybierać wody. Brań było mniej niż rano, ale po dwóch godzinach, około siódmej wieczorem, sadzyk wyglądał całkiem przyjemnie. Co najważniejsze, jeden ze szczupaków miał ponad pięć kilo, a właśnie takiego obiecałem mojemu koledze na weselną ucztę.

Robiło się już późno, ale zdecydowałem się na jeszcze jedną rundkę. Wiał lekki wietrzyk, łodzie innych wędkarzy odpoczywały już przy brzegu, a mój rower wodny wolniutko sunął po jeziorze. Kilka rzutów na głębinę bez stawania na kotwicy – i nic. Za którymś razem błystka oderwała się od żyłki i poleciała pod wiatr na jakieś sto metrów. Założyłem nową. Rzuciłem raz i drugi nie bardzo wierząc, że może się jeszcze wydarzyć coś interesującego. Bardzo się myliłem.

Ryba wzięła z opadu na znacznej głębokości i energicznym susem wyciągnęła kolejne dwadzieścia metrów żyłki. Jej wielkość szacowałem na jakieś siedem-osiem kilo. Zacząłem ją podciągać. Żyłka była wystarczająco mocna (0,4 mm), ale wędzisko – na dzisiejsze czasy całkiem unikalny metalowy kij – miało tylko 180 cm długości. Ryba odchodziła coraz bardziej zdecydowanie. Po czwartej czy piątej próbie podciągnięcia szarpnęła tak ostro, że żyłki prawie nic na szpuli nie zostało. Nie było innego sposobu, jak popracować nogami, pokonując wiatr i falę. Po półgodzinie wokół mnie pojawiło się pięć czy sześć łódek z zaciekawionymi kolegami. Rad udzielali najróżniejszych, ale żadnej sensownej.

Około wpół do dziewiątej byłem już porządnie zmęczony holem, a może raczej wiatrem i przeczuciem, że moje wysiłki pójdą na marne. W pobliżu została tylko jedna łódka z dwójką miejscowych wędkarzy. I nagle ryba wypłynęła. Ponure, ołowiane niebo nadało wodzie jednolitą ciemną barwę. Moja zdobycz wydawała się czarną kłodą. Sądziłem nawet, że to sum. Chwilę później zobaczyłem, że to szczupak, a ze skrzeli zwisa mu moja urwana błystka. Kewlarowy przypon był o nią zaplątany i raczej nie można było na niego liczyć, a mój podbierak wydał się zabawką. W tej sytuacji zdecydowałem się dryfować do brzegu. Mrok gęstniał. Moi doradcy na łódce podpłynęli całkiem blisko. Poprosiłem ich, żeby hałasem nie spłoszyli zdobyczy. Młodszy z nich zaproponował, że ogłuszy szczupaka wiosłem, żeby było na pewniaka. Zgodziłem się, ale skutek był opłakany. Uderzenie było silne, widziałem. Po nim, niestety, szczupaka nie było już na powierzchni. Co gorsza, żyłka była oberwana. Jeszcze przez następne pół godziny we trzech przeszukiwaliśmy wszystko wokół, klnąc na czym świat stoi i rozważając, co by było, gdyby…

We wtorek wyjeżdżaliśmy. Deszcz ustał zupełnie. W duszy życzyłem temu szczupakowi, żeby wrócił do zdrowia i dał mi jeszcze jedną szansę za rok lub kiedykolwiek.

Późną jesienią zgadałem się jakoś z nieznajomymi wędkarzami, od których się dowiedziałem, że cztery dni po tamtym wędkowaniu miejscowi znaleźli na brzegu martwego szczupaka. Nie nadawał się już do niczego. Z czystej ciekawości go zważyli. Miał 22 kg z okładem. Długości nie zmierzono, ale mógł mieć około półtora metra.

Smutno i wstyd…
Wołodomir Lesnik
Lwów

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

- Advertisment -

Most Popular

Recent Comments