poniedziałek, 25 września, 2023

SANDACZ…

Ze szczupakiem sprawa jest prosta. Poszczególne fazy jego ataku są nam dobrze znane i na wędce z łatwością odróżniamy jego branie od brań innych drapieżników. Z sandaczem, którego w naszych wodach jest o wiele więcej, takiej pewności nie mamy. Dopiero ślady zębów na przynęcie nas informują, z kim mieliśmy do czynienia.

Zachowanie się sandaczy frapuje nie tylko wędkarzy. Przyglądają im się również ichtiolodzy. Chcą wiedzieć, co one jedzą, jak jedzą, w jakich godzinach są najbardziej aktywne, jak liczne są stada poszczególnych roczników i czy w ogóle pływają stadami. Taka wiedza potrzebna jest przy hodowli i zarybieniach, nam zaś się przyda, kiedy będziemy szukali sandaczy w łowiskach i starali się w jak najbardziej odpowiedni sposób podać im sztuczną przynętę.

Sandacze mało aktywne i wcale niegłodne

Około dziesięciu sandaczy stoi na piaszczystym dnie, na końcu lekkiej pochyłości, w miejscu, gdzie się zaczyna płaskie dno. Są nieruchome, płetwami brzusznymi oparte na dnie, z głowami skierowanymi pod prąd. Złożone płetwy grzbietowe wskazują na stan całkowitej apatii. Jedyne oznaki życia to nieznaczne ruchy pokryw skrzelowych.

Nagle w polu ich widzenia pojawia się twister. Opada ruchem spiralnym. Kilka ryb zjeżyło grzbiety. Twister przysiada na dnie, a po krótkiej chwili zbliża się w podskokach do jednego z sandaczy. Drapieżnik jeży grzbiet do połowy, ale to wszystko. Twister, kręcąc ogonkiem, podąża swoją drogą i podpływa pod nos innemu sandaczowi, który stara się go pochwycić. Robi to jednak jakby od niechcenia, ledwie go muska. Przynęta dalej skacze po dnie, ale ten niby-atak sandacza zainteresował jego sąsiada, który też miał nastroszone płetwy. Teraz przykleja się do twistera i towarzyszy mu płynąc nie wprost, lecz torem przynęty. Sandacz podnieca się w tej kociej grze do tego stopnia, że wyprzedza twistera, silnie uderza go ogonem i przez krótką chwilę przyciska do dna. Twisterem zakotłowało i natychmiast wyrwał do góry (wędkarz zaciął). Sandacz traci niedoszłą zdobycz z pola widzenia i wraca do swojego stada.

Co w tym czasie widział wędkarz

Gdyby nasz spiningista był doświadczony i miał odpowiedni sprzęt, zwróciłby uwagę już na owo muśnięcie przynęty przez drugiego sandacza. Słabiutki ten impuls byłby jednak wyczuwalny tylko na dobrym kiju. Dobry kij to wcale nie taki, który ma miliony modułów, lecz wzdłużnie ułożone włókna i tyle samo włókien w dolniku co w najcieńszym miejscu szczytówki. Tak skonstruowane blanki doskonale przekazują rozmaite wibracje. Pomagają w tym wszelkiego rodzaju linki kompozytowe i plecionki. Ich zerowa rozciągliwość sprawia, że gdy przynęta czegoś dotknie, ręka wędkarza niezwłocznie odbiera stosowny sygnał. Łowienie jest jednak przez to bardzo nerwowe, bo nawet na najlepszym kiju trudno rozróżnić, czy to ryba puknęła w przynętę, czy przynęta uderzła w kamień. Kiedy się łowi plecionką, warto też sobie uświadomić, że gdy my wyczuwamy ryby, one równie dobrze czują nas. Do plecionek należy więc stosować odpowiednie przypony. Dzisiaj najlepsze są z bezbarwnych żyłek fluorokarbonowych.

Wróćmy teraz do naszych sandaczy. Trzeci z nich uderzył przynętę ogonem i przydusił ją do dna. Ten impuls, bardzo często odbierany w sandaczowych łowiskach, też jest trudny do rozszyfrowania. Można przecież uznać, że to ołów uderzył o kamień lub inną przeszkodę.

Na początku października łowiłem z przyjacielem w głębokiej odrzańskiej rynnie. Pogoda była pod psem. Dął silny wiatr poprzeczny, były fale. Wachlarzowe rzuty, sukcesywnie wydłużane, pozostawały bezowocne. Nagle kolega stłumionym głosem mówi: “Uważaj, ludno tu pod wodą”. Rzeczywiście, już parę razy poczułem na żyłce taki ciężar, jakby mi ktoś do niej doczepił odważnik. Kolejny rzut w tej samej osi. Prowadzę przynętę przez kilka metrów przy dnie i słyszę okrzyk przyjaciela: “Ależ znowu dałem się nabrać!”. Teraz i ja zaczynam rozróżniać, kiedy dżig delikatnie puka w dno, a kiedy w dżiga puka sandacz. Mimo potęgującego się wiatru uparcie tkwimy w jednym miejscu, bo wierzymy, że sandacze tu są. Dopiero po dwóch godzinach kolega wyciąga pierwszą, 3-kilogramową sztukę. Naraz worek się rozwiązuje i w pół godziny łowimy pięć dużych sandaczy. Dlaczego dopiero teraz? Bo nauczyliśmy się odróżniać brania od uderzeń w dno i zacinamy w odpowiedniej chwili.

Kolejna sytuacja obserwowana pod wodą

Nieruchomo stojący nad dnem sandacz dostrzega płynącego w jego stronę ripera. Przyjmuje pozycję ukośną z głową skierowaną do góry. Kiedy przynęta dosłownie przejeżdża mu po nosie, instynktownie uderza. Haczyk wbija mu się w brzeg wargi. Pod wodą powstaje zamieszanie. Wędkarz holuje zdobycz, a pozostałe sandacze zaczynają nerwowo pływać, prawie nie ruszając się z miejsca. W ich polu widzenia znowu pojawia się przynęta. Dwa z nich się do niej rzucają. W tym samym momencie od stada błyskawicznie odrywa się największy sandacz i jeżąc grzbietową płetwę pierwszy dopada łupu. Chwyta ripera w pysk i wraca do stada. Po chwili spostrzega, że ma do czynienia z martwym przedmiotem i go wypluwa. Przynęta opada na dno, chwilę leży, a potem, wprawiona przez wędkarza w ruch, zaczyna podskakiwać. Żaden jednak sandacz już się nią nie interesuje.

Wędkarz niczego nie poczuł, brania nie zauważył, choć na wędce miał dużą rybę. Czy dlatego, że spiningował mechanicznie, nie był skupiony na tym, co robi? A może był, ale nie znając dokładnie łowiska pomyślał, że trafi na stok prowadzący głębiej? Tak czy inaczej popełnił błąd. Nie dostrzegł ślizgu żyłki, nie zauważył, że nieznacznie odchodzi w bok. A przecież musiało się tak dziać po tym, jak sandacz chwycił przynętę i parę metrów dalej ją wypluł. Być może później ów wędkarz znalazł na gumce odcisk zębów sandacza i zachodził w głowę, kiedy to się mogło stać.

W Jeziorze Głębinowskim chcemy z przyjacielem łowić sandacze

Kotwiczymy na czterech metrach. Pierwszy rzut i widzę, jak żyłka schodzi i schodzi bez najmniejszego oporu. “Popatrz – mówię do kolegi – musi tu być głęboki dół, bo żyłka wciąż opada”. Kiedy zaczyna odchodzić w bok, zamaszystym ruchem wędki zacinam. Niestety, za późno. Po kwadransie scenariusz się powtórzył, ale tym razem, wiedząc już, że żadnej dziury w dnie nie ma, zaciąłem od razu. Rozpędzony sandacz, raptownie przyhamowany…

Bardzo ważna rzecz – żyłka

Tutaj kłaniają się żyłki fluorescencyjne. Używają ich najbardziej doświadczeni łowcy, którzy twierdzą, że jak sandacz “kopnie”, to już jest dawno po braniu. W najlepszym przypadku sandacz sam się zaciął, właśnie w momencie owego kopnięcia. U innych wędkarzy wywołuje to spory sprzeciw, ale oni, ci doświadczeni łowcy, tylko się uśmiechają i dyskusji nie podejmują. Wiedzą bowiem, że każdy oponent, gdy tylko pierwszy raz użyje na sandacza żyłki fluorescencyjnej, natychmiast dostrzeże rzeczy, których istnienia wcześniej nawet nie podejrzewał. Zanim sandacz kopnie, potrafi odpłynąć na bok, zatrzymać się w pół wody z przynętą w pysku, często atakuje ją od dołu, podbija do góry. Tych zachowań nie sposób dostrzec na lince, która kolorem zlewa się z wodą.

Sandacz potrafi przygniatać swoje ofiary do dna
Przynęta ląduje na dnie. Chwilę pozostaje nieruchoma, potem podskakuje, wlecze się podnosząc przy tym chmurkę piasku. Bardzo wolno zbliża się do niej sandacz z rozwiniętą płetwą grzbietową – oznaka, że będzie atakował. Podąża za łupem, gdy i on się porusza, zatrzymuje się, kiedy łup przystaje. Powtarza się to kilka razy, aż w pewnym momencie, po kolejnym odejściu przynęty, buch! – sandacz rzuca się na ofiarę. Nie chwyta jednak twistera w paszczę, lecz przygniata go ciałem, a dokładniej – tą jego częścią, gdzie brzuch styka się z żuchwą. Robi to tak dynamicznie, jakby chciał zmiażdżyć ofiarę swoim ciężarem. Innym razem, po podobnym wstępie, sandacz doskakuje do przynęty i bardzo silnie uderza w nią ogonem. I dopiero po tym akcie zaczyna ją dusić. Wędkarz nareszcie poczuł na wędce targnięcie, zaciął i wyholował sandacza zahaczonego za brzuch albo za ogon. Zdziwił się wielce, ale dlaczego tak się stało, nie potrafił sobie wytłumaczyć.

Takie zachowanie sandaczy jest ich łowcom znane. W ten sposób postępują one nie tylko wtedy, gdy po tarle pilnują gniazd, lecz także w innych porach roku. Tłumaczy się to tym, że te żarłoki odżywiają się rybami żywymi i zdrowymi, żywymi, ale chorymi oraz ich padliną. Nawet gdy sandacz nie jest głodny, daje upust instynktowi drapieżcy. Zabija lub unieruchamia swoje ofiary rozmaicie: uderza je pyskiem, ogonem, przygniata brzuchem, stosuje zapewne jeszcze inne sposoby, których na razie nie znamy. To wyjaśnia, dlaczego podczas wędkowania wyciąga się sporo sandaczy zahaczonych za policzek, brzuch lub ogon.

Pod koniec listopada w jeziorze Miedwie, gdzie na spining ciężko było sandacze łowić, zaczęły one nagle wszelkie gumki atakować jak oszalałe. Gardziły nawet dotychczasową przynętą nr 1, czyli martwą rybką. Brały na żywca, ale – jak mówili wędkarze – tylko zgniatały przynętę i szybko ją wypluwały.
Rozpocząłem grę dużym twisterem. Zacząłem od wolnych skoków po dnie. Po kolejnym rzucie poczułem przez sekundę obcy ciężar na wędce, po chwili następny. Sądziłem, że w momentach bezruchu ciężka główka zapada się w muł i dlatego trudno ją poderwać. Jednak te nieregularne przytrzymywania mnie intrygowały i zacząłem baczniej obserwować szczytówkę. W owych dziwnych momentach pstrykała jak picker podczas brania. Zaciąłem w tempo. Twister mocno wbił się sandaczowi w brzuch. I chociaż był ledwo miarowy, jego hol zajął mi sporo czasu, a towarzyszący mi kolega co chwilę zmieniał szacunkową wagę ryby: “ Pięć, sześć, pewne trzy kilo”.

Sandacze żyją nie tylko w głebinach, czasami są na wyciągnięcie ręki

Niebo zaciągnięte, ołowiane. Wzmagający się wiatr zaczyna burzyć wodę. Fale z minuty na minutę robią się coraz wyższe. Sandacze, do tej pory przyczajone na dnie, jak na komendę zjeżają płetwy grzbietowe i ruszają do góry. Na ich spotkanie spada twister. Ledwo skrył się pod powierzchnią wody i zamachał ogonkiem, a już najbliższy sandacz, wygięty w pół, z furią się na niego rzuca. Łyka całą przynętę i natychmiast ją wypluwa, a raczej odrzuca w bok. Do wzgardzonej gumki doskakuje następny, ale już tylko trąca ją nosem. Przynęta opada na dno, by tam, pozostawiona w całkowitym spokoju, odgrywać rolę narzuconą jej przez wędkarza.

Sandacze dały nam kolejną nauczkę. Guma na dżigu, na ogół świetnie spełniająca swoje zadania, w opisanych tu warunkach była do niczego. Oczywiście można gumę przysposobić tak, by łatwo nią było operować i przy powierzchni, i w toni, ale do tego znacznie lepsze są woblery. Poza tym robią więcej hałasu i mają dwie kotwiczki. W którąś z nich sandacz na pewno trafi.

Wędkarz, któremu nie przyszło do głowy, że sandacze mogą żerować przy powierzchni, nie zwrócił też uwagi, że żyłka opada luźno. Nic dziwnego, że nie przekazała mu żywego targnięcia, on zaś, choć poczuł jakieś ruchy, nie skojarzył tego z braniem. Jest przecież silny wiatr i są fale, które od czasu do czasu uderzają w żyłkę. To bardzo mylące. Jeżeli w dodatku wędkarz nie wie lub zapomniał, że podczas złej pogody drobnica kręci się przy powierzchni, to będzie nadal uparcie szukał sandaczy przy dnie, gdy tymczasem one będą żerowały tuż koło jego łódki.

W pochmurny sierpniowy dzień

Kołysani falami, biczujemy doskonale nam znane zakamarki jeziora Logo koło Trzcianki. Rzut, przekręcam korbkę kołowrotka i… masz babo placek, pęka sprężyna kabłąka. Odkładam spining, sięgam po torbę z zapasowym kołowrotkiem, a tu kij fika kozła przez burtę. Chwytam go w ostatniej chwili. Przez krótki moment czuję rybę, jednak zepsuty kabłąk odskakuje, a żyłka flaczeje. Szybko zmieniam kołowrotek i już po minucie twister opada na wodę. Branie jest natychmiastowe, niemal z powierzchni. Zacięta ryba poszła w dół. Walka trwała niedługo, a sandacz ważył 2,5 kg.

Poprzedni artykułHACZYK POPRAWIONY
Następny artykułNA WLEWIE

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here

- Advertisment -

Most Popular

Recent Comments